Podróżnik:
Wstępne wyjaśnienie wyjazdu
Na samym wstępie ostrzegam, że nie jest to tekst przeznaczony dla „prawdziwych” podróżników, udających się na swoje wyprawy (najlepiej) nie za swoje pieniądze. Oczywiście doceniam to i chwała im za przedsiębiorczość, że potrafią tak to sobie zorganizować. Lub wyżebrać. A za to innych wędrujących w taki sposób, na jaki pozwalają im uwarunkowania związane z urlopem, pracą, rodziną i wieloma innym aspektami życia codziennego, których nie sposób wymienić, krótko pisząc mają takich turystów, niby-podróżników, w głębokim poszanowaniu. Oczywiście nie wszyscy tacy są. Jak mniemam.
W związku z tym, że nie mogliśmy nie być w Turcji drugi rok z
rzędu, a kilka wyjazdów na ten rok mieliśmy już zaplanowanych, więc jak
nadarzyła się okazja, to nie chcieliśmy z niej nie skorzystać.
Taką okazją było zaproszenie, jakie otrzymałem wraz z
kolejnym numerem miesięcznika National Geographic, na wyjazd do Kapadocji dla
dwóch osób. Kuszące. Cenowo i kierunkiem wyjazdu. Nazwa BP niewiele mi
mówiła. Wręcz nic nie mówiła. Wszak był to tekst a nie nagranie. Na pierwszy
rzut oka zaproszenie niczym szczególnym się nie różniło od podobnych ze Świata
Książki, a nawet od takiego, które dostałem od tzw. BP, jakim ponoć jest Premio
Travel.
Zacząłem sprawdzać, szperać, węszyć, inwigilować. To tu, to
tam. RSD w Polsce chciało chyba dopiero zaistnieć. W Niemczech działało już chyba
ze 20 lat, miało swoje oddziały bodajże jeszcze w 13 innych krajach Europy
Zachodniej.
Z tydzień albo dwa później kupiłem Traveller NG. I tam też
było takie zaproszenie, tylko skierowane tym razem do czytelników tego
miesięcznika. I to był taki kolejny gwóźdź do trumny, jakim była decyzja o
skorzystaniu z wyjazdu. Trwało to wszystko ponad miesiąc – gdzieś do około
połowy lutego. W końcu, gdy taka marka, jaką jest NG, promuje BP RSD
(współpracuje, reklamuje czy jakby tego nie nazwać), najpewniej
niecharytatywnie, lecz w jakiś sposób gwarantuje to swoim imieniem, więc
jednak to nas przekonało do podjęcia decyzji i zaryzykowaliśmy. Poza
innymi, ma się rozumieć, sprawami, które sprawdziłem, a były w porządku
lub przynajmniej na takie wyglądały. Wszak gorzej niż z BP PT być nie
może.
Mając dwa zaproszenia chcieliśmy pojechać tam w czwórkę,
razem z dziećmi, urywając im parę dni ze szkoły. I tu spotkało nas
rozczarowanie. Kiedy zadzwoniłem, aby dowiedzieć się więcej szczegółów okazało
się, że z tej oferty mogą skorzystać tylko osoby dorosłe. Na ulotce było to
zamieszczone małym drukiem, tylko nie zwróciłem uwagi. Nie potrzebowałem
mikroskopu, aby ten druczek przeczytać, ale na takie rzeczy zwracam uwagę
dopiero, jak mam coś podpisać. Było to moje gapiostwo, co oczywiście nie
powinno mieć absolutnie miejsca tak późno. Biuro tłumaczyło się takimi
ograniczeniami z powodu trudów wycieczek (wczesne wstawanie, dyscyplina
czasowa itp.). Ciekawe podejście. Taka staruszka z balkonikiem, to jak
najbardziej jest pożądanym klientem, ale zdrowe, żywe (ale bez żadnego ADHD)
nastolatki to już nie. Nie mam nic przeciwko balkonikom, bo kto wie, może
przyjdzie taki czas, że samemu będzie doginać się z takim sprzętem. Będę tylko
musiał sprawić sobie wersję terenową, a nie miejską.
No cóż, nie tak miało być. Polecimy bez dzieci, może jakoś
sobie poradzimy. One mają dużo więcej życia przed sobą (czym zapewne doprowadzą
ZUS do bankructwa, jeśli tylko owa instytucja jeszcze będzie) i tym samym
znacznie więcej okazji do podróżowania. Jeśli tylko będą chciały. Przynajmniej
statystycznie rzecz biorąc.
Co do terminu wyjazdu była między nami mała różnica zdań.
Jakieś pół roku. Agatka optowała za jesienią, ja za wiosną i to jak
najwcześniejszą. Miałem więcej argumentów za sobą, m.in. że przyrodniczo dużo
ciekawiej będzie teraz niźli później, wobec w zasadzie jednego kontrargumentu,
że w kwietniu lecimy do Ziemi Świętej.
Był jeszcze inny argument, który zdecydowanie wolałbym, aby
się nie spełnił, aczkolwiek nie w takiej formie go przytoczyłem. Kilka dni
po tym jak zacząłem próbować przypominać sobie, co też robiliśmy w tej Turcji,
i pomału spisywać to wszystko, niestety wtedy ziścił się czarny scenariusz,
którego się nie spodziewaliśmy. I chociaż jest to jedna z niewielu pewnych
rzeczy w życiu absolutnie każdego człowieka, to jednak nie znamy dnia, ani
tym bardziej godziny, kiedy to nastąpi. Żyjemy z myślą i nadzieją, że nie
nastąpi to akurat teraz, niedługo, niebawem. Właściwie to nie myślimy przecież o
tym na co dzień, poza jakimiś wyjątkowymi przypadkami. A kiedy to się
stanie jest zawsze dla nas wielkim szokiem.
Wycieczka przewidziana na tydzień, od poniedziałku do
poniedziałku. Cztery dni na Kapadocję, łącznie z jazdą autokarem w tą i z
powrotem, potem dzień wolny na wycieczkę fakultatywną i dzień na Antalyę
razem z zakupami. Dla nas więc szykowały się dwa dni do własnego wykorzystania!
Kolejny punkt, aby skorzystać z takiego wyjazdu. Przystąpiłem więc do
planowania, jak tu najciekawiej spożytkować te 2 dni. No cóż. Wyszło mi, że
potrzebuję na to tygodnia. I to bardzo intensywnie wykorzystanego. Znając
siebie, przynajmniej tyle o ile, wybrałem opcje z wodospadami.
Zdecydowaliśmy się na połowę marca. Dla ciekawości podam
poniesione przez nas koszty na jedną osobę. Lot: 0 zł, hotel ****/***** (7 noclegów):
750 zł, sezon: 500 zł, bonus za last minute: - 200 zł (bowiem
zdecydowaliśmy się na niecały miesiąc przed wylotem). Do tego wzięliśmy pakiet
podstawowy tzw. Pakiet kulturalny &
Pakiet atrakcji za 550 zł. Część kulturalna obejmowała opłaty wstępu
do obiektów z programu wycieczki i przewodnika, część atrakcji zaś to 7 obiadokolacji.
Taaak, wieczorne posiłki były zaiste wielką atrakcją dostarczającą mocy ekscytujących
emocji. Razem wyszło 1600 zł na osobę. Czy to drogo? Pozostawiam do
własnej oceny. Do tego mógł dojść jeszcze pakiet dodatkowy czyli Pakiet dla odkrywców płatny już u pilota
w Turcji.
Pisząc te akurat słowa w październiku (chociaż ogólnie zacząłem
we wrześniu, ale skończyłem dużo później, z różnych powodów, o czym będzie
na końcu), a więc zaledwie ponad pół roku po powrocie z wycieczki, z ciekawości
sprawdziłem w BP RSD w Niemczech ceny na taki wylot w listopadzie do
Kapadocji: to 1200 euro za osobę.
Trzeba uczciwie przyznać, że specjalista od wymyślania nazw
pakietów nieźle się nagłówkował. Pewnie był to nawet aż sam dyrektor. Zarządzający
jednym biurkiem. Kiedyś miałem styczność, na zasadzie ewentualnie potencjalnego
klienta, z jakąś firmą typu finansowo – ubezpieczeniowo – marketingowo – jakoś-tam-inną,
gdzie pracowało kilka, może kilkanaście osób na krzyż, a każdy z nich był
dyrektorem czegoś tam. Lub w najgorszym wypadku tylko kierownikiem.
W związku z naszym wyjazdem trzeba było obskoczyć wszystkie
portale społecznościowe, blogerskie i inne tego typu, aby wszem i wobec
oznajmić kiedy i gdzie jedziemy. Wszak gdzie
jedziemy muszą wiedzieć wszyscy wszelkiej maści znajomi, żeby nawet Królik
i znajomi Królika oraz wszyscy jego bliżsi i dalsi kuzyni, i znajomi
kuzynów, a także znajomi znajomych o tym wiedzieli. Bo kto nie istnieje
w sieci i nie jest w dodatku lajkowany, ten nie istnieje. Tego po prostu nie
ma. Nie urodził się. Co może być
dla wielu gorsze nawet od bycia hejtowanym. A znowu kiedy jedziemy jest bardzo ważne dla osób, które się trudnią
pozyskiwaniem i zagospodarowywaniem pozostawionego mienia, aby mogły ująć
to w swoim grafiku i działać bezstresowo.
Wylot
Lot mieliśmy dopiero wieczorem, co miało wielki plus, że
oszczędzaliśmy 1 dzień urlopu. A taki dzień wolnego piechotą nie chodzi. A
tym bardziej nie lata. Tego nigdy dość, zawsze na deficycie. Nie dotyczy to
wolnych zawodów i osób, które nie lubią brać urlopów, choć mnie to niezmiernie
dziwi – a naprawdę są tacy i to nawet w Polsce. Miało też minus –
przyjazd do pierwszego hotelu po północy.
Po wylądowaniu w Antalyi spotkała nas niespodzianka.
Zostaliśmy skierowani do autokaru. I to naturalnie nie było niczym
dziwnym. Ale pod autokarem stała znana nam już dobrze osoba. Komu się chciało
czytać mój opis innej tego typu wycieczki, ten wie, że mieliśmy wtedy pilotkę,
która nie potrafiła odróżnić Bosforu od Dardaneli, zresztą jak wszyscy w tym
BP. Szansa, że nam się znowu trafi wynosiła maksymalnie 1:1000. Więcej
polskojęzycznych przewodników po Turcji chyba nie ma.
Otóż nie trafiła nam się ta kobieta, ale pewien Turek, z
którym byliśmy 4 lata temu. Wtedy jeszcze dość słabo mówił po polsku, ale był z
ramienia Ministerstwa Turystyki, a cały trud spadał na pilotkę Polkę. Inna
sprawa, że to była (i jest nadal) jego żona. Nie skojarzył nas, nie dziwię się,
pewnie kilku tysiącom osób pilotował w tym czasie. Jak rzuciliśmy hasło
Laodicea wiosną 2011r. i Alara, to sobie skojarzył i przypomniał. Pochwalił się
nam zdjęciem swojego polsko-tureckiego synka. Grupie jednak nie przyznał się
wcale, że ma za żonę Polkę, a my to uszanowaliśmy.
Tak więc przynajmniej zapowiadało się dobrze, wręcz
profesjonalnie, jak pierwsze trzy wycieczki tego typu do Turcji, a nie
wyzyskowo i partacko jak ostatnio.
W drodze do hotelu Lake & River w rejonie Manavgat-Side,
gdzie dotarliśmy grubo po północy, aby po późnej kolacji lub bardzo wczesnym
śniadaniu zalec jeszcze w łóżkach, mijaliśmy oświetlony teren (1 km
długości i 250 m szerokości), gdzie pełną parą (może akurat nie dosłownie
w tym momencie) trwały przygotowania do EXPO 2016.
Tylko Konyi, tylko Konyi żal
Na śniadanie była nasza ulubiona roszponka. Oprócz wielu
innych jadalnych dobroci. I tutaj biję się mocno w pierś, jako mężczyzna –
tylko w jedną. Tyle lat żyliśmy w niewiedzy, w nieświadomości bytu,
błądziliśmy jak głusi na dyskotece, jak ślepcy w światłach jupiterów. Tak
coś kiedyś nam się ubzdurało, że jest to turecka odmiana roszponki. Tak z
kształtu bardzo podobna, tylko duża i dorodna, a nie taka mizerna. Oraz w
dodatku także jak ta była zielona. Podróże jednak kształcą, choć czasem trwa to
długo i opornie, jak kropla wody drąży skałę, ale w końcu osiąga swoje.
Lepiej późno niż wcale. Nasza „roszponka” okazała się nader bardzo pospolitym
na świecie chwastem (rosnącym niemal wszędzie poza Antarktydą), której jadalną odmianą
tak się zachwycaliśmy i zajadaliśmy. I dalej zajadamy, gdy zdarzy się
okazja. Otóż była i jest to portulaka. Cokolwiek to znaczy.
Na nasze szczęście okazało się, że ta portulaka, a właściwie
ten jadalny podgatunek (Portulaca
oleracea L. subsp. Sativa) ma znacznie więcej właściwości niż
roszponka. Liście i pędy portulaki zawierają duże ilości orzeźwiającego soku o
lekkich właściwościach oczyszczających. Jest to warzywo wspomagające trawienie.
Roślina ta jest bogatym źródłem antyoksydantów, omega 3, witamin A i C
oraz wapnia, żelaza, sodu, potasu i magnezu (na podstawie Wikipedii).
Po śniadaniu rzut okiem na otoczenie hotelu, leżącego
pomiędzy rzeką Manavgat (ta od rejsów) a jeziorem Titreyengöl,
stąd zapewne taka jego jakże oryginalna nazwa. Ośnieżone góry mogliśmy
pooglądać z pokoju, ale chcieliśmy spojrzeć na leżący po drugiej stronie
jeziorka hotel Otium (nie mylić z opium!), w którym byliśmy 5 lat temu. Wtedy
w pobliskim lesie spotkałem stepujące żółwie i lejkowce labiryntowe (Agelena labyrinthica) przyczajone jak tygrysy i ukryte
jak smoki we wnętrzu swoich gęstych pajęczyn przypominających lejki.
Piękny i słoneczny dzień, jak
na razie. Woda w rzece niespiesznie podążała do pobliskiego ujścia, a roje
różnorodnych owadów szukały nowych ofiar do zaatakowania, choćby tylko po to,
aby na nich usiąść. I ewentualnie coś tam zrobić. W basenach za to brak wody.
Czyżby jeszcze było za zimno i za mało chętnych do kąpieli.
Z poziomu morza, ciepłego, słonecznego poranka oraz
bezchmurnego nieba wjeżdżamy w pięknie ośnieżone góry, z mnóstwem
mini lawinek śnieżnych. Im dalej w góry, tym liczniejsze chmury. I zimniej.
Tęsknym i nostalgicznym okiem spojrzeliśmy z Agatką w kierunku wodospadu
Alara, marząc o tym, aby znowu tam pojechać. No, gwoli prawdy, to tylko ja o
tym marzyłem. Ale za to podwójnie marzyłem
W trakcie jazdy zaoferowano nam dodatkowe obiady wraz z
wycieczkami pod niezwykle ekscytującą nazwą Pakiet
dla odkrywców. Pakiet ten zawierał: 5 obiadów (250 zł – 75 € ),
Wieczór Kapadocki (150 zł – 35 €), Tańczący Derwisze (110 zł –
25 €) oraz Aspendos wraz obiadem (170 zł – 39 €) jako wycieczką
fakultatywną w dniu wolnym. Razem wychodziło 680 zł, (174 €), a do
zapłaty za całość 420 zł, z tym, że w walucie Unii Europejskiej
w wysokości 95 €. Można było też wykupić pojedyncze wycieczki po
cenach w nawiasach w przeliczeniu na euro.
Co dziwne, nikt nikogo do niczego nie zmuszał. Nikt nie
wmawiał naiwnym, głupim i nic nie wiedzącym turystom, złapanych na wabik
taniości, że te, dwukrotnie wyższe niż w sezonie, ceny są specjalnie dla
nas obniżone. Znów się zapędziłem. Z tymi cenami to tylko Premio Travel tak
robiło. A tu luzik. Nie chcesz to nie kupujesz. Nikt nie stosuje moralnego szantażu.
I do tego ceny naprawdę przystępne, przynajmniej w moim odczuciu. No cóż,
trzeba przyznać, że są firmy, gdzie rzeczywiście liczą się ludzie, i są takie
firmy, gdzie liczą się ich pieniądze. Te dodatkowe obiady w trakcie dnia,
przynajmniej dla nas, to naprawdę zbędna sprawa.
Na te rozrywki to byśmy się skusili, gdybyśmy z takich
wcześniej nie skorzystali. Wieczór Turecki – w tym przypadku Kapadocki, ale
praktycznie na jedno wychodzi, gdyż i tak jest pokazywany w miarę cały
przekrój ludowy kraju – zaliczyliśmy trzy razy. Wirujących Derwiszy tylko raz i
to oddzielnie. O Aspendos też parę razy zahaczyliśmy.
Co ciekawe wiele osób skusiło się na ten pakiet. Nie wszyscy
jednak. I nie byliśmy z tego powodu szykanowani, jako czarne owce na czarnej
liście. Później niektórzy żałowali, że kupili te pakiety. Ale to były powody
typu: i po co mi to było, jak teraz nie mam na nic pieniędzy lub i po co mi te
dodatkowe obiady, jak i tak gruba jestem – tak stwierdziła pewna pani mająca
duże poczucie humoru i sporą samokrytykę.
Inną sprawą była możliwość skorzystania z lotu balonem. Tu
pilot był jedynie pośrednikiem pomiędzy turystą a organizatorem lotów. Drogo,
aczkolwiek warto z tej atrakcji skorzystać i trochę osób to zrobiło.
Przy okazji okazało się, że kłopoty ze zrozumieniem czytanego
tekstu ma nie tylko współczesna młodzież i dzieci, choć są oczywiście tego
chlubne wyjątki. Ta młodzież z przed pół wieku też je ma. Z kilkanaście
osób twierdziło, że przecież wykupili obiady. Pilot się zdziwił, ale nie
negował. Zadzwonił do biura. Próbowałem wyjaśnić, że to nie o ten pakiet
chodzi, lecz nikt mnie nie słuchał zaślepiony w maniakalnym uzasadnianiu swojej
racji. Albo zrobiłem to za cicho. W końcu ktoś się jednak doczytał ze
zrozumieniem, a pilot akurat dostał informację wyjaśniającą z biura, o co
chodzi i sprawa się wyjaśniła, że to przecież mowa o dwóch różnych sprawach,
czyli o dwóch różnych pakietach.
Konya powitała nas chłodem, a okolice Muzeum Mevlany (Konya
Mevlana Müzesi – Konya Mevlana Museum) zmianami – zewnętrznymi
i wewnętrznymi. Kiedyś w środku nie można było robić zdjęć z uwagi na
wielką świętość tego miejsca. Uszanowałem to. Teraz można było fotografować.
Uszanowałem to. Cele mnichów były w remoncie – w końcu są udostępnione i je
zobaczyłem. Na cmentarzu przy świątyni trawę zastąpił beton. W pobliżu też
zmiany. Ulica obok zamknięta, gdyż szykowano tory tramwajowe. Nie jestem
inżynierem, tzn. jestem, ale nie budowlanym, ani nie jestem pasjonatem
budowania gdzie, co, kiedy i jak, i z taką metodą spotkałem się po raz
pierwszy. Latem, będąc w Olsztynie, zobaczyłem taką budowę torowiska po
raz drugi.
Pomimo zimowych kurtek było tak jakoś zimno, że po zwiedzaniu
dla rozgrzewki skorzystaliśmy z zakupów poczynionych w sklepie wolnocłowym.
Dobrze, że ceny wolnocłowe nie obowiązują na terenie całej Polski w normalnym
życiu, bo byśmy nie mieli za co jeździć na różne wycieczki czy wyprawy.
Przemieszczając się w kierunku Kapadocji dowiedzieliśmy się,
że trzy kolejne noce spędzimy w Ortahisar. Kolejna pozytywna wiadomość.
Będąc tam kiedyś z synem ,tylko ze dwie godziny, miasteczko bardzo przypadło mi
do gustu. Do kapadockiego hotelu Dilek Kaya przyjechaliśmy po zmroku, gdzie na
powitanie dostaliśmy po dzbanuszku kapadockiego wina. Czyżby kolejny powód, aby
na wycieczkach były tylko osoby dorosłe?
Po kolacji udaliśmy się na spacer w kierunku twierdzy i
centrum. Zdziwiły nas czynne jeszcze lokale. Sklepy, kawiarnie itp. to wiadomo,
ale zakłady fryzjerskie miały nadal klientów – mężczyzn, którzy podcinali (podgalali)
brody.
Bajeranckie Dolinki (Fairy Valleys)
Pokoje hotelowe przypominały te zrobione w tufie, były
wygodne i wyziębione. Dobrze, że działała klimatyzacja i mogliśmy się dogrzać.
Ze względu na loty balonem, na które zdecydowała się część osób z naszej grupy,
wyjazd mamy dopiero o 9:00. Pogoda im sprzyjała, jeśli chodzi o pogodne
niebo. A zapewne termikę też mieli w porządku. Nie chciało nam się wstać
wcześniej, aby podziwiać całe stada balonów zrywające się do porannego lotu. To,
co zobaczyliśmy potem, to były już tylko ostatnie niedobitki jeszcze nie opadłe
z powrotem na ziemię.
Korzystając z okazji we dwoje zaliczamy mały spacer – rundka
wokół hotelu. W jedną stronę piękne widoki na rozciągające się w dole doliny, z
drugiej panorama Uchisar z górującą nad miejscowością cytadelą (zamkiem, twierdzą
itp.), a w pobliżu sporo wykutych, wydrążonych piwnic. Niestety pozamykanych. Głównie
na kłódki. Duże. Ciekawie wyglądał jeden dom osadzony na wzgórzu tufowym. Od
strony hotelu prezentował się pięknie, reprezentatywnie. Od zaplecza był
na równi z terenem i przypominał ruderę, ale jednak utrzymaną w
dobrym stanie. I wycięta w tufie ulica przebiegająca w pobliżu.
Rekonesans zaliczony, możemy jechać na poważne zwiedzanie -
do PN Göreme (Göreme Açikhava Müzesi –
Göreme Open Air Museum). Co to jest wszyscy wiedzą. Wszyscy, którym
nieobca jest Kapadocja i Turcja. Także w sandałach. Nie ma więc sensu, abym
wyjaśniał. I tu w ciągu 5 lat zaszły zmiany. Kiedyś można było robić
zdjęcia we wnętrzach skalnych kościołów. Teraz czujni ochroniarze starają się
do tego nie dopuścić, o czym świadczą odpowiednie tabliczki umieszczone
przed każdym wejściem. Chyba trochę z tym lekko przegiąłem. Tabliczki są ze
skreślonym na czerwono aparatem fotograficznym, a nie zezującym w prawo
gościem, który rzuca się w lewo za złudnym cieniem zakazanego sprzętu.
Przynajmniej było luźniej niż w kiedyś listopadzie i to dość
wyraźnie. Chyba we wszystkie dostępne miejsca udało nam się wcisnąć, oprócz
Ciemnego Kościoła (Karanlık Kilise). Byłem tam poprzednio, a czasu nie mieliśmy
aż tak dużo, więc z czegoś musieliśmy zrezygnować. W sumie 2 godziny
na takie muzeum, to jednak stanowczo za mało. Idąc na parking, na umówioną
godzinę spotkania, wstąpiliśmy do kościoła po prawej stronie ulicy.
Przynajmniej coś nowego dla mnie. Jeśli się nie mylę to był Kościół Sprzączki
(Tokali Kilise), ale szczerze mówiąc dokładnie nie pamiętam i nie jestem tego
pewny.
Będąc w Kapadocji nie można nie spróbować miejscowych lodów,
więc skorzystaliśmy z tego i my. Było warto. Niektórzy skusili się na
minutową jazdę wielbłądem za jedyne 10 €. A w oddali pasły się
piękne konie. Jak to w Kapadocji bywa.
W samo południe mieliśmy herbatkę w położonej niedaleko
wiosce Çavuşin. To był taki jakby nastrojowy lokalny lokal. A potem bieg na
skalne miasto, leżące powyżej. Nie było tak źle i ta jedna godzina wystarczyła.
W zasadzie. Przynajmniej do pobieżnej penetracji, gdzie dało się dojść. Łatwo
dojść. Bowiem w niektóre miejsca, z niewiadomych przyczyn, a może dlatego,
że było po prostu trudno tam dojść, lawirując na skraju przepaści, wymagały
poświęcenia na nie znacznie więcej czasu.
I tak mniej więcej razem pozaliczaliśmy ten fairyland, aż do
resztek kościoła św. Jana Chrzciciela, potem nasze drogi się rozeszły. Agatka
penetrowała stragany poniżej, a ja zajrzałem powyżej, to tu, to tam i znów to
tu. Schodząc zauważyłem, że jakaś grupka ludzi znosi kobietę na krzesełku. Miejscowa
bogini? Takiej to dobrze! Chociaż szczerze mówiąc nie wyglądała na taką, co ma
watahę adoratorów. Może kilkadziesiąt kilogramów i lat temu? Zaraz musiałem skorygować
moje bezecne myśli – kobieta doznała jakiegoś urazu nogi. Tak to bywa jak się
nierozważnie i w nieodpowiednim obuwiu biega i skacze po górach.
Nawet ze dwie karetki przyjechały. I to raczej szybko. Jedna musiała się obejść
smakiem. Jeszcze przez dłuższą chwilę ta ekipa z wielką nadzieją w oczach
patrzyła na ludzi błąkających się na stromym zboczu po ruinach. Lecz ci byli
bezduszni, wręcz nieludzcy i nikt nie raczył się potknąć, przewrócić,
skręcić, zwichnąć lub złamać nogi albo ręki. Albo chociażby tylko spaść w
przepaść.
Miejsce dzisiejszego obiadu – niespodzianka: Ortahisar. W
dodatku ta sama restauracja na rynku, co 5 lat temu. Extra. Idziemy na
twierdzę, choć nie twierdzę, że od razu. Wpierw wypatruję kota na osiołku – i
tu przeżywam wielkie rozczarowanie. Nie ma ani jednego, ani drugiego. Jeden był
żywy, drugi wypchany – szkoda, lecz życie jest jednak brutalne. A potem
się umiera. Kotów wokół sporo, jak dawniej, więc nie szkoda róż, gdy płonie
las.
Już nie ma darmowego wejścia na Ortahisar Kalesi (Ortahisar
Castle) czyli Kapadokya’nın En Büyük Peri Bacası (The Biggest Fairy
Chimney in Cappadocia), ale opłata dość symboliczna – 2 TRY. Tylko taka jedna
drabinka coś pechowa dla naszej rodziny. Agatka, kiedy do niej doszła
stwierdziła, że dalej nie idzie. Poprzednio syn nie chciał na nią wejść – miał
wtedy 9 lat i musiałem wrócić. Tym razem nie odpuściłem. Daleko
zresztą nie uszedłem, zaraz był taras widokowy i koniec trasy. Wejście na
szczyt nie dość, że zagrodzone, to jeszcze zabronione. A kiedyś było
dozwolone – szkoda. Przynajmniej chyba wiem dlaczego, a właściwie przez kogo
jest ten zakaz. Lecz nie będą nic insynuował kto był tam ostatnio. Nie na tym
forum.
Przeszliśmy na „wąwóz widokowy” w środku miasteczka.
Niedaleko. Bardzo mi się podoba, choć nie ma w nim żadnego wodospadu. A tam
przyczepił się do nas taki jeden kot. Przeżyłem deja vu. Zupełnie jak wtedy z
synem. Ale jednak nie do końca, gdyż niedaleko stał koń. I osioł. A ich wtedy
tu nie było.
I czas na dolinki. Niektóre. Te w pakietach różnych
wycieczek, najczęściej prezentowane szerszej publiczności. Dobre i to. Na
początek Dolina Wyobraźni (Derwent) z
jej głównym znakiem rozpoznawczym – skałą podobną do wielbłąda, w dodatku
ogrodzona, jakby ten skalny zwierz chciał uciec. W kwadrans za dużo się jednak
nie zobaczy i nie pochodzi.
Następnie na tapecie jest, położona niedaleko, Dolina Mnichów
(Rahipler). Trochę pochodziliśmy
z opowiadającym to i owo pilotem, a potem sami. I tu też zmiany. Do
niektórych położonych wyżej pomieszczeń były drabinki, których teraz brakowało.
Ale ogólnie miejsce rozbudowywało się, więcej bud i straganów, nowe
chodniki ze starych podkładów kolejowych. Gdybyśmy mieli odpowiednio więcej
czasu niż te pół godziny, to można było zajść do Çavuşin.
I ostatnia tego dnia Görkündere Vadisi, która robiła jako
dubler za Dolinę Miłości. Na niej też sterczą wyniośle podobnie jak tam takie
skalne ostańce, które wielu osobom, a chyba zwłaszcza szczególnie paniom, coś
nader szczególnego przypominało. Wracając do autokaru ujrzeliśmy trochę balonów
z wieczornej sesji lotów. Fajna sprawa, niektóre leciały dość nisko pokazując
stada skośnookich turystów robiących sobie zawzięcie selfie na różne sposoby.
Do hotelu wróciliśmy na 17-stą, więc mając sporo czasu do
kolacji, a trochę mniej do zmroku, we dwoje wybraliśmy się na spacer do
opuszczonej i ładnie wyglądającej dolinki u podnóża cytadeli – Üzengi
(Deresi) Vadisi. U wejścia do niej spotkaliśmy jedynie dwie osoby i psa.
Stare opuszczone dawno blokowiska w pionowej ścianie wąwozu naprzeciw zamku. U
jej podnóża też sporo opuszczonych lokali, ale relatywnie niedawno, nieraz
z dobudowanymi ścianami, a nawet całymi pomieszczeniami. Ślicznie ściemniało
się coraz szybciej, a my szliśmy w stronę ślepej ściany u wylotu doliny, na
której jest ulica łącząca taras widokowy z miastem. Chociaż było jeszcze
dość jasno, to jednak podążaliśmy w ciemno, nie wiedząc, czy tamtędy uda
nam się wyjść na powierzchnię czyli poziom miasta, czy będziemy musieli wracać.
Staram się unikać wracania po swoich śladach, lecz czasem nie ma wyjścia.
Pośród szeregu opuszczonych domostw zauważyliśmy schody, po
których zaczęliśmy pomału wchodzić chrzęszcząc żwirem lub gruzem pod stopami.
Niektóre pomieszczenia zostały niedawno opuszczone. Lub zostawione w takim
dziwnym stanie po poprzednim sezonie. Przechodziliśmy przez teren pensjonatu
lub hotelu. Pootwierane, a przynajmniej niepozamykane, drzwi zachęcały do
zaglądania. Nie wzięliśmy latarki, ale posługując się aparatem fotograficznym
zamiast niej oświetlaliśmy sobie teren. Nie pierwszy już raz używając w ten
sposób sprzęt. W jednych pomieszczeniach łóżka stały z nieposłaną, a wręcz
z porozrzucaną, pościelą, w innych były pralki, lodówki. Łazienki
miały całą armaturę – współczesną, a nie z okresu zlodowacenia. Jedna wielka
zagadka. Albo i więcej. Na tarasie zrobiliśmy sobie nawet fotkę.
Ni to uliczką, ni to schodkami wydostaliśmy się z doliny do
miasta. O zmierzchaniu pomalutku kierowaliśmy się do centrum. W zapadających
ciemnościach, w zapadłej na poły części miasteczka był zapadający w pamięć
zaułek. Zaintrygował mnie. Rozstawiłem się ze statywem, aby go cyknąć, gdy wtem
dopadł mnie facet i coś mówił, a gestem pokazywał, aby iść za nim.
W najciemniejszy fragment zaułka, z dala od bardzo nielicznych o tej porze
przechodniów. Budziło to spore zaufanie, więc śmiało poszliśmy.
Zdziwiłem się, że zaprasza nas do budynku. Dopiero tam do
mnie dotarło, że zaprasza nas do meczetu. No to siup, oboje buty z nóg, Agatka
dodatkowo chustę na głowę. Ten gość był imamem, który widząc moje
zainteresowanie meczetem, którego to naprawdę nie zauważyłem i nie widziałem po
ciemku, zaprosił nas do środka. Szedł już do domu, tylko sprawdzał ogrzewanie
na noc, czyli dorzucał do pieca.
Meczet nie był olśniewający, ale udawaliśmy zachwyt nie chcąc
robić przykrości. Strzeliliśmy sobie zdjęcie, daliśmy coś „na tacę”, wzięliśmy
maila. Imam ma też swój profil na facebooku, ale do tej pory nie sprawdzałem
tego. Koniecznie chciał wiedzieć w jakim hotelu nocujemy, aby nas koniecznie do
niego odwieźć, ale nie po to wyszliśmy na spacer, we troje ze statywem.
A centrum czekało wraz z widokami na rozciągające się doliny i oświetlone
miasteczka.
Grupa wycieczkowa miała po kolacji wyjazd na Wirujących
Derwiszy, z czego nie skorzystaliśmy, aczkolwiek z chęcią bym jeszcze raz
zobaczył ich taniec. Może za kolejnym razem będąc w Kapadocji.
Kapadocji ciąg dalszy
Skończyła się ładna pogoda, mżyło, siąpiło, popadywało. Dzień
zaczynamy od dywanów. Przynajmniej inna fabryka, choć oprowadzający nas facet
ciągle ten sam, już po raz piąty, za to coraz lepiej mówi po polsku. Tylko go tak
przerzucają z Denizli do Kapadocji i na odwrót, a czy gdzieś jeszcze to
tego nie wiem. Przynajmniej na pokazach wrócili do tradycji poczęstunku. Nie
tylko herbatki. Ale na prezentacji dywanów zabrakło tego latającego dywanu.
Cóż mogę więcej dodać. Podczas pierwszego naszego wspólnego wyjazdu
do Turcji w 2009r. (ach, to był pamiętny rok – 3 razy w Turcji), chciałem
kupić dywan. Jakiś. I nie za wszelką cenę. Potem mi już tak nie zależało. A tu
jakoś tak spontanicznie nam wyszło, że nabraliśmy ochoty na dywaniki
przyłóżkowe. Wełniane. I to nie była wina wina. Ani anyżu. No cóż, Turcy są
uparci i ostro negocjują, a my nie. W końcu po kilku obniżkach cen z ich
strony i przyjściu „naszego starego znajomego”, który „załatwił” nam kolejną
obniżkę, ugięliśmy się. Jakoś tam się wypłaciliśmy używając plastików i
gotówki. W zamian dostaliśmy 2 dywaniki włożone do specjalnych toreb i do
tego jeszcze specjalne certyfikaty. Za 50 lat będziemy mogli je opchnąć na
rynku staroci po korzystniejszej cenie.
Po dwóch godzinach intensywnego oglądania dywanów ruszyliśmy
się. Najpierw panorama Göreme. Pusto tam, że aż miło, choć pogoda niemiła. My w
zimowych kurtkach, ale co tam, dało się wytrzymać. Trochę mgliście, ale zaje...
Przepraszam zapędziłem się. Z zasady, i w ogóle na co dzień, nie
używam takiego słownictwa. Jakiś kotek próbował wkupić się w nasze łaski,
ale nic z tego. Odszedł obrażony, a nam na złość upolował sobie ptaszka i nas
nie poczęstował.
Po pół godzinie jedziemy do Uchisar, pod cytadelę. Znów ten
sam punkt widokowy i za mało czasu na jej zwiedzenie. Cóż to jest kwadrans
wobec wieczności. Niektórym nawet nie udało się oblecieć wszystkich kramów i
straganów.
A my na kolejny kwadrans zatrzymujemy się na panoramę Doliny
Gołębi (Güvercinlik Vadisi – Pigeon Valley). Przy takiej pogodzie różnorakie
kolory ścian doliny były niemal szare, bez życia, bez eksplozji barw. Za to
gołębi było pod dostatkiem. Wręcz z nadmiarem.
I kolejna niespodzianka – obiad w Ortahisar. Niedaleko
miejsca, gdzie w piwnicach wirują Derwisze. Warunki atmosferyczne nie sprzyjały
spacerom – znów zaczęło sobie mżyć. W dodatku trochę za daleko do centrum.
Za to tu dopadł nas inny kot. Był zdecydowanie bardziej zdesperowany niż
tamten. Głodny jak wilk. Jak to przy restauracji bywa. Suchy chleb wcinał, aż
mu się ogon podnosił. Kiedy Agatka, stojąc, sięgnęła do plecaka, przesuniętego
dla wygody do przodu, po jakiś konkret, to ten, nie mogąc się doczekać,
wskoczył na plecak, aby jej pomóc i szybciej dostać się do rarytasów.
Zaraz zrobiło się zbiegowisko, jak to przy tego typu różnych okazjach, odbiegających
od ogólnie przyjętych norm, bywa. Za dwa razy (czyli zaraz razy 2) zjawił się
kelner i bardzo chciał pomóc opanować sytuację poprzez spacyfikowanie kota. My
z kotami obyci i nawet mamy jednego na domowej ewidencji żywego inwentarza
– zwykły kot dachowiec sztuk 1, waga 5,5 kg, 111 cm długości z
wyciągniętymi łapkami i ogonem. Dla Agatki więc nie było to przykre wydarzenie,
lecz sprawiające frajdę. Ale taka jakaś Gertruda, Hermenegilda czy Kunegunda mogła
się przestraszyć i żądać odszkodowania za przyczynienie się do wielkiego urazu
psychicznego, wręcz do traumatycznego przeżycia.
W deszczu kropelkach jedziemy w dłuższą trasę do miejscowości
Mustafapaşa (Sinasos) słuchając kolejnych opowieści naszego przewodnika.
Dostaliśmy gratis godzinę na zwiedzanie. Wnętrza były płatne we własnym
zakresie, z czego część skorzystała. To był bilet zbiorowy Mustafapaşa (Sinasos)
ve Çağdaş Sanatlar Galerisi Giriş Bileti na kilka atrakcji w okolicy – po
5 TRY.
Najpierw kościół św.św. Heleny i Konstantyna w centrum
miasteczka. Dopiero miesiąc później dotarło do mnie jak niesamowicie wiele
chrześcijaństwo zawdzięcza tym osobom. Niby coś tam wiedziałem, ale nie przenosiłem
tego na rzeczywistość. Po pierwsze zalegalizowanie chrześcijaństwa przez
cesarza Konstantyna. Po drugie
działalność matki cesarza św. Heleny na
terenach Ziemi Świętej: odnalezienie wielu bezcennych relikwii (m.in. Krzyż, na
którym został ukrzyżowany Jezus Chrystus, a został odnaleziony w starej
cysternie służącej za wysypisko śmieci, gdzie wyrzucano inne krzyże, gdyż były
jednorazowego użytku), zidentyfikowanie różnych miejsc opisanych w ewangelii,
wybudowanie wielu kościołów w niezmiernie ważnych dla chrześcijan miejscach
(np. na Golgocie).
Kościół stary wyglądem, a naprawdę zbudowany w XVII w. A
potem spacer w kierunku dolinki z kościołami (Saklı Vadisi – Secret
Valley). Po drodze urokliwe błotko spływające z wyżej położonych terenów.
Ale i niewątpliwie urokliwe zabudowania te nowsze i te starsze, będące w znacznej
mierze ruinami. Po drodze zajrzeliśmy do kościółka św. Szczepana.
Na rozwidleniu szlaków rozjaśniło się na niebie, a my
weszliśmy do klasztoru św. Mikołaja korzystając z tego samego
uprawniającego biletu. Świetny dachotaras, lepsze wejście na niego,
a jeszcze lepsze widoczki. Nie wysoko, ale urokliwie. Sam klasztor też
ciekawy, szczególnie niektóre wejścia do komnat wyżej położonych (szumna nazwa
dla gołębnika) – po drabinkach do dość wąskiego otworu. Nie pobrudzić się przy
tym było naprawdę sporym wyzwaniem. Musieliśmy wracać, więc nie mogliśmy pójść
dalej w dolinkę szlakiem kościółków. Może kiedyś?
Jadąc z powrotem autokarem mogliśmy znów popatrzeć przez szyby
na miasto Ürgüp. Też ciekawe i z osobliwościami typowymi dla Kapadocji. No
a potem Trzy piękności (Uç Güzeller)
czyli – Afrodyta, Atena i Grodzka. Albo Hera. Dokładnie nie pamiętam. One, te
rzekome piękności, nie zmieniły się, a stragany i towary na nich tak.
Akurat nawet nie padało. Chociaż
chybotliwie chwiejnie chodzące chyże chmary chimerycznie chudych, choć chlubnie
charyzmatycznych, chmur chropawej chryi, chyba chorobliwie chętnie chciały
chcieć charytatywnie chlupnąć chitynową chochlą chuligańskiego chaosu chandry,
chlasnąć chamskim chuchem, chłodnym chichotem chwytając chwilowo chybotliwe
chaszcze chwastów, chrząstki chrupiącego chrzanu, chrust chrobrych chabrów,
chronicznie chronologiczne chryzantemy, chmielowe chusty choinek, chronione chrząszcze,
chłonne chrabąszcze, chełpliwie chrome charty, chytrze chrypiące chochliki,
chomąta chowanych chabet, chromowe chromosomy chroboczących chomików, chybione
chłopskie chaty, cholewy chybkiego chorążego chederu, chłoszczących chemiczną
chrapką chłystków, chromosferyczne choreografie cherlawych cherubinów,
chałturzące chorągwie chwilowo chwackich chanów, charczący chór chirurgów chlejących
chlorowodór, chrzęszczące chuchra chrząkających chińskich chacharów chapiących
charakterystycznie chałową chałwę chwały chciwych chiromantów. Czyli
przekładając na nasze miało zamiar padać, a nawet sypać.
Wieczorem po kolacji część naszej grupy jechała na kolację
połączoną z Wieczorem Kapadockim. Deszcz, który nie odpuszczał na długo za
dnia, teraz odpuścił zupełnie. Ustąpił miejsca białym płatkom śniegu, coraz to
obficie padającym. My zostaliśmy integrując się z innym małżeństwem. Przy
okazji dowiedzieliśmy się różnych ciekawych i do tego nawet praktycznych
informacji, co do jednego z celów naszego wakacyjnego wyjazdu rodzinnego
na Chorwację. I że najlepsze jajka pochodzą od szczęśliwych kur.
Chwila miło spędzonego razem czasu szybko zleciała i po
trzech godzinach w wesołych nastrojach wyszliśmy na dwór (wejścia do pokoi były
z zewnątrz, aczkolwiek pod zadaszeniem), aby przejść do naszego pokoju. Ale na
nasze nieszczęście trafiliśmy na wracających w jeszcze weselszych nastrojach
współtowarzyszy wycieczki. Zostaliśmy zgarnięci. Siłą i perswazją. Albo jakoś
tak podobnie. I to przez dwie kobiety! A byliśmy już tak blisko naszych drzwi,
dosłownie 1 pokój. Dzieląc się tym, co mieliśmy, z tego, co nam pozostało,
znów miło spędzaliśmy czas.
Przed kolacją panie skarżyły się, że w tych pokojach jest
bardzo zimno. Ogrzewanie działało na ćwierć gwizdka. Doradziliśmy, aby użyły
klimatyzacji do ogrzania się. Odpowiedziały, że próbowały lub przynajmniej
chciały spróbować, ale dwóch takich starszych panów, co też niejeden kraj
zaliczyli, powiedzieli, że nie do tego służy to urządzenie, więc sobie
odpuściły i spały poubierane, w co tylko mogły. Włączyłem im grzanie
klimatyzacją i odczepiłem kluczyk od magnetycznego wisiorka, aby nie odcinać
prądu w pokoju, kiedy ich w nim nie będzie. I rzeczywiście kilka godzin
grzania klimatyzacji sprawiło, że było nam cieplutko oraz przyjemnie siedziało się,
za co były nam ogromnie wdzięczne. I wylewnie. To była nasza zielona noc
w Kapadocji.
Pożegnanie z Kapadocją
Dzień powitał nas. Tylko tak jakoś na biało. Nie tak, aby się
wybrać na narty – swoją drogą to może kiedyś uda mi się pojeździć na nich w
Turcji – ale na tyle, że okolica okryła się cieniutkim i do tego dość
nieszczelnym białym czymś. Okazało się to śniegiem. Nawet miejscowe koty lekko
przysypało, kiedy te przysypiały. I w tak pięknych – na swój sposób –
okolicznościach przyrody opuszczaliśmy hotel w Ortahisar. Szkoda
kwitnących obficie moreli, których były wielkie ilości.
Jeśli chodzi o podziemne miasto, to nie byłem na nie
przygotowany. Myślałem o innych leżących w centrum rejonu, a jechaliśmy do
Saratli, miejscowości leżącej na skraju Kapadocji. Do Nevşehir sypało i
zimniło, potem deszcz zastąpił śnieg. Aczkolwiek takie podziemne miasta różnią
się od siebie, to jednak są bardzo podobne. Do siebie nawzajem. Wystarczy
zwiedzić jedno, aby mieć pogląd i wyobrażenie o innych podziemnych miastach.
Saratli zwiedziliśmy, bo czemuż by nie. I pomyśleć, że kiedyś
w tych miastach nie było wcale galerii i centrów handlowych, hiper i
supermarketów, aptek, banków, sklepów z alkoholami, kosmetykami,
e-papierosami i wielu innych. Jakże szczęśliwi byli ci ludzie pod tym względem.
Kiedy wynurzyliśmy się z powrotem na powierzchnię nasze uszy
zostały zaatakowane kakofonią jazgotliwych pokrzykiwań. I to na wysokich
tonach. Albo nawet na jeszcze wyższych. Dopiero po chwili, krótkiej niczym
galop ślimaka w poprzek autostrady, dotarło do mnie zrozumienie tego świergotu
miejscowych kobiet sprzedających przede wszystkim laleczki. Nie były to
laleczki z saskiej porcelany. Być może na wsi w Chinach szybciej takową się
kupi. To były lokalne, kapadockie, ręcznie robione szmaciane lale z drutem
w środku. Nie znam się dokładnie w tej materii, to nie jest moja
dziedzina. W dzieciństwie bawiłem się żołnierzykami, a nie lalkami, więc jestem
pokrzywdzony w tej materii, gdyż jeszcze nie było tak genialnego gender.
Miejscowe kobiety, o sporej rozpiętości wieku, trzymając
lalki w obu wyciągniętych przed siebie rękach krzyczały do potencjalnych
klientów „One Euro”. Tylko tak zniekształcone przez akcent, niewłaściwą wymowę,
a raczej pisk, szybkie powtarzanie tworzące słowotok, że ciężko było zrozumieć.
Był to folklor w czystym wydaniu. Taka Kapadocka Cepelia. Komiczna scena wyjęta
żywcem z tragikomedii. Bowiem dla statystycznego turysty wyglądało to
śmiesznie. Jeśli ktoś się jednak głębiej zastanowi, to może i zrozumie, że to
jest często walka o życie, o te parę groszy, które mogą zadecydować o być albo
nie być w trochę innym znaczeniu niż szekspirowskim. Tutaj, na obrzeżach
Kapadocji, gdzie z powodu znikomej liczby atrakcji – miejscowe podziemne
miasto nie należy do największych (przynajmniej w części udostępnionej) czy
najciekawszych tego typu, a znowu interesujących form skalnych można ze
świecą szukać – turystów wielu nie zawita w ciągu roku. Alternatywnych źródeł
dochodu brak lub jest o nie trudno, to każdy sposób (tylko legalny) na
podreperowanie domowego budżetu jest dobry. Można by tak jeszcze godzinami lub
megabajtami opisywać, filozofować, politykować.
Kupiliśmy kilka lalek. Do wyboru były różnej wielkości i
ceny. Te po 4 € to były chyba takie najpopularniejsze. Oczywiście choć
wszystko bardzo podobne, to jednak każda z nich była inna.
Następny punkt programu – karawanseraj – osiągnęliśmy po
kilku minutach niespiesznej jazdy autokarem. Leżał niemal naprzeciw. I znów
odpoczynek pół godzinny połączony ze „zwiedzaniem” karawanseraju. Zwłaszcza dla
tych, co nie mieli okazji tego zobaczyć wcześniej. Dawny zajazd został
adoptowany na jeden wielki sklep z pamiątkami dla turystów. Leżał w
bezpośrednim sąsiedztwie szosy, więc ceny w nim były odpowiednio wyższe.
Opuszczaliśmy Kapadocję. Miałem jakąś złudną i cichą
nadzieję, że uda mi się zobaczyć wystawę Time
and Space z projektu Rhytms of Life
autorstwa australijskiego artysty Andrew Rogers’a. Jest to 10 gigantycznych
rzeźb budowanych pod jego kierunkiem przez kilka lat przy pomocy miejscowych
głazów i ludności. Ponoć to 10,5 tys. ton kamieni. I zdecydowanie
najlepiej je oglądać z góry, choćby z balonu. To miało być tak przy okazji,
gdyż dowiedziałem się o tym dopiero dwa czy trzy lata temu. Ale takie
zwiedzanie, to nie o tej porze roku (chyba żeby się przyjechało samemu z
własnym programem), kiedy ściemniało się za szybko, żeby był jakikolwiek sens
jechać i podziwiać rzeźby z bliska. Będąc w różnych miejscach Kapadocji,
to tylko chyba w jednym miejscu widziałem jakąś informację o tej wystawie.
Być może nie byłem zbyt spostrzegawczy, ale chyba jednak wydaje się, że za mało
o tym wiadomości. Nasz pilot też o tym za dużo nie wiedział, coś tam jedynie
kiedyś słyszał.
Jazda, jazda i jazda aż do Konyi, gdzie na obrzeżach w pobliżu
lotniska wojskowego – nawet jakieś F16 się pojawiły – był obiad. Przynajmniej
nie siąpiło i chociaż było rześko, to jednak słońce nie dawało za wygraną
i lekko ogrzewało nas.
Przełęcz w górach Taurus osiągnęliśmy po 15-tej, zatrzymując
się w trochę innym miejscu niż poprzednio. Im bliżej morza tym słonecznej,
cieplej i coraz mniej śniegu. Tak jadąc przez góry, jak i na wielu innych
odcinkach jazdy autokarem, pilot opowiadał nam, jako całej grupie, a nie tylko
mi i Agatce, o różnych aspektach życia w Turcji i , co jest oczywiste (choć nie
w każdym wypadku), o odwiedzanych rejonach i zabytkach. I nie były to skąpe,
suche informacje zaczerpnięte z poradnika pilota wycieczek z polskimi
turystami.
Przejeżdżaliśmy obok miejsca, gdzie chciałem być podczas
naszej drugiej prywatnej wycieczki, aby zobaczyć krater powstały od uderzenia meteorytu.
Niestety w trakcie dzisiejszej jazdy okazało się, że te pozostałe nam
3 noce w Turcji spędzimy w dwóch różnych hotelach, na pewno nie leżących
blisko siebie. I ten fakt, z przyczyn tak pragmatycznych, nie pozwalał na jej
realizację. Jaki i gdzie będzie ten drugi hotel pilot jeszcze nie wiedział.
Dojeżdżając do dzisiejszego noclegu ogarniało mnie
przerażenie – niemal totalne odludzie, nic w pobliżu, ani innych hoteli,
ani domostw, nie mówiąc o punktach usługowych. W dodatku hotelowa
wypożyczalnia samochodów jeszcze nie funkcjonowała lub działała w godzinach dla
nas niekorzystnych. Nasz wyjazd samochodem był zagrożony, właśnie z powodu jego
braku. Poprosiliśmy naszego pilota o pomoc w tym względzie, raz z uwagi na
naszą wcześniejszą znajomość, a dwa, że był normalny i ludzki. Zadzwonił do
którejś z wypożyczalni samochodów i przedstawił sprawę. W trójstronnej rozmowie
doszliśmy do polubownego konsensusu. To nie było to, co chcieliśmy, ale
braliśmy to, co było. Oprócz normalnej ceny dochodziła jeszcze kwota za
dostarczenie i potem za odebranie samochodu, co w oczywisty sposób
podrażało całość, więc zdeterminowani tym, wybraliśmy opcję najtańszą,
a nie najwygodniejszą do planowanej jazdy. Ludzie z wypożyczalni mieli
przyjechać za godzinę, około 19-tej. Podziękowaliśmy za pomoc pilotowi, który
powiedział, że jakby co, to on o niczym nie wie, gdyż ponosi odpowiedzialność
za całość wycieczki. O umówionej godzinie przyjechało aż trzech facetów.
Obejrzeliśmy samochód (renault), kawałeczek się nim przejechaliśmy i
podpisaliśmy umowę.
Tak duży hotel jak Lykia World mógł robić z powodzeniem za
kilka mniejszych. Z recepcji do naszego pokoju w jednym ze skrzydeł było
z 500 m. Zdecydowanie w takich molochach powinni instalować windy.
Oczywiście poruszające się w poziomie.
Fakultatywnie
Chętni z naszej grupy pojechali do Aspendos. I dobrze – też
warto zobaczyć. Ba, nawet trzeba. My to mamy za sobą, ale może kiedyś znowu tam
zajrzymy. Sami zaś wybraliśmy się na własną wycieczkę do mniej znanych
wodospadów prowincji Antalya. Wieczorem –
po powrocie z udanej, acz z nie do końca zrealizowanymi planami,
wycieczki – zaś dowiedzieliśmy się, o której wyjeżdżamy rano z tego hotelu
na wspaniałe tournée po Antalyi.
Ta ostatnia niedziela
Gdyby nie zmiana hotelu na ostatnią noc, to byśmy sporo
zaoszczędzili wydając pieniądze tylko na drugą wycieczkę za wypożyczony
samochód, paliwo do niego i jakieś jedzenie na trasie. A tak jakoś się
potoczyło, że wyszło inaczej i wydaliśmy więcej niż zamierzaliśmy. Niż mogliśmy
w danym momencie wydać. Ale po kolei.
Na upartego dałoby się wybrać na własną wycieczkę, ale było
za dużo „ale”. Pilot dopiero miał się dowiedzieć z biura, jaki to będzie hotel.
Można byłoby potem zadzwonić do niego i się dowiedzieć. A potem szukać gdzie
leży (hotel, a nie pilot) i jak tam dojechać. I do tego dodatkowo zapłacić za
zostawienie samochodu w innym hotelu. No więc trudno. Może kiedyś (znowu to
kiedyś – chyba na drugie lub trzecie życie). To miały być kolejne mniej znane
szerszej publice wodospady (jakże by inaczej – chodzi o wodospady, nie o
publikę), skalny most (coś w rodzaju Pravčickej Brany w Czeskiej
Szwajcarii), krater (niedaleko drogi do Konyi) oraz parę innych ciekawostek.
Jadąc do pierwszego sklepu – jubilerskiego – mogliśmy
spojrzeć za dnia na teren EXPO 2016. Pracowano, pomimo dnia wolnego, bardzo
szybko.
Byliśmy już w tym sklepie złotniczym, właśnie z naszym
pilotem. I też w niedzielę, wtedy nawet Palmową. Wtedy Agatka kupiła sobie
pierścionek. A tak naprawdę, to ja go jej kupiłem. Z naszego wspólnego konta co
prawda. Ale jak to brzmi! Oczywiście wszystko zależy od punktu odniesienia,
widzenia. No cóż, znowu się skusiliśmy. Tym razem biorąc coś dla córki –
kolczyki w kształcie motylków. Ładne.
Potem były „skóry”, czyli sklep odzieżowy przeważnie z
wyrobami skórzanymi. Smętnie anorektycznie modelki śmigały żółwim tempem po
wybiegu razem z nieanorektycznym modelem. Ciekawe dlaczego on nie? Czyżby
wyjadał ich racje żywnościowe?
No cóż, jak szaleć, to szaleć. Iść na całość. A co tam. Ważne
tu i teraz. Jakby było nam mało zakupów kupiliśmy sobie skórzane okrycia. Mam
nadzieję, że różni pseudoekolodzy nie zlinczują nas za takie pośrednie
pastwienie się nad biednymi zwierzątkami. Nasze zakupy trwały może z godzinę.
Bardzo im zależało. Podobnie jak poprzednimi razy przybiegał coraz to nowy i
coraz ważniejszy gość proponując coraz to niższą cenę. Szczerze mówiąc to nie
gustuję w tego typu ubraniach, ale z drugiej strony jakieś tam ukryte trzynaste
moje ja chciało mieć w końcu coś takiego. Polegliśmy w piątej lub szóstej
rundzie, kiedy cena była już akceptowalna a nie kosmiczna.
Z uwagi na duże limity, które przecież sami sobie
założyliśmy, na plastikach, których dopiero co używaliśmy i brak wystarczającej
ilości gotówki, bo przecież nie nastawialiśmy się na zakupy, towar wzięliśmy na
raty po wpłaceniu drobnej zaliczki. Nasz pilot gwarantował, że to bezpieczne
rozwiązanie, że nie miał żadnych skarg i zastrzeżeń do firmy Denver, że na pewno
przyślą nam kupione rzeczy. Ryzyk-fizyk. Już w Polsce wpłaciliśmy te 2
brakujące raty i czekaliśmy. Raz my mailowaliśmy tam, raz oni zadzwonili do
nas, że przepraszają, ale mają opóźnienie. Nasze skóry (płaszcz i kurtka)
nadeszły, przez Pragę, dosłownie dzień przed naszym rodzinnym wyjazdem
samochodowym na Chorwację.
Przy tego typu zakupach zawsze trzeba się kierować zdrowym
rozsądkiem i nie kupować z niewiadomego źródła, aby potem nie lamentować
jacy to przebiegli oszuści. Jakby u nas takich w ogóle nie było, a zestawy
garnków sprzedają staruszkom firmy z nagrodami fair play. Generalnie takich
zakupów raczej nie polecam, ale to moje prywatne zdanie. Zdarzają się bowiem
ludzie, których chyba głównym celem lub nawet jedynym są zakupy. Prawie za
każdym razem byli tacy, przy których te nasze zakupy to nawet nie pan Pikuś,
ale Pikusiątko lub Pikusiusiaczek.
Po wyczerpującym portfel poranku zrobiliśmy sobie odpoczynek
w Parku Atatürka, gdzie większość grupy spożywała obiad w jednej z licznych tam
restauracji. To było w pobliżu takiego kociego przytułku lub hotelu. Niedaleko
była restauracja Alara!
Potem spacer ulicą Atatürka. Po drodze widać jak wszędzie
wrze robota – instalacje na EXPO, remonty, budowy. Tam, gdzie poprzednio (1,5
roku temu) stał jakiś duży opuszczony budynek tuż przy rzeczce płynąc w mini
kanionie, teraz wyrastał nowy, zapewne jeszcze większy budynek.
Niedaleko bramy Hadriana zrobiliśmy mały skok w bok na
równoległą ulicę. Była wszak niedziela, a pilot postanowił zrobić nam
niespodziankę i zaprowadził do kaplicy rzymsko-katolickiej pw. Św. Mikołaja.
Ledwo zdążyliśmy. Niemiecki ksiądz, który sprawuje tam posługę, ubrany w
kolarski strój wybierał się właśnie rowerem do oddalonego o około 20 km
domu. Ale nas wpuścił i po angielsku opowiadał nam, jak tu bywa w święta i na
co dzień. Po świątecznej lub niedzielnej Mszy św. wierni zostają i na tarasie
przy kawie, herbacie i cieście spędzają razem czas.
I spacer po Kaleici. To tu, to tam, to tędy, to owędy. Przy
okazji dowiedzieliśmy się o owocach drzewa mającego w swojej nazwie słowo dynia,
że są dobre. I że można je jeść. Przy okazji spaceru ktoś się zgubił, ale po
paru godzinach odnalazł.
W końcu dostaliśmy wolne – 2 godziny. Parę osób chciało iść z
nami, ale grzecznie im to wyperswadowaliśmy. Tu mają przecież tyle atrakcji.
Naprawdę. A my chcieliśmy uciec od turystycznego centrum, aczkolwiek nie było
wściekle miotających się w różne strony nieprzebranych tłumów.
Poszliśmy do poznanego poprzednim razem sklepu z bielizną.
Tam zaintrygował mnie taki fajny przedmiot. Widziałem je po raz pierwszy. A już
na pewno pierwszy raz z tak bliska i świadomie. To była tak siateczka,
druciana klatka. Poczułem na sobie spojrzenia kobiet przebywających w sklepie –
byłem jedynym facetem w dużym dziale w bielizną damską. Uratowała mnie Agatka
wyjaśniając, że to służy do prania biustonoszy. No tak, kaganiec na stanik,
ciekawe.
Kilkaset metrów od ścisłego centrum Antalyi, a turystów
praktycznie brak, tylko tłumy miejscowych robiących zakupy. Jak to w niedzielę
bywa. Trochę pokręciliśmy się w niedalekiej odległości i czas było wracać.
Przyjemny, ciepły i słoneczny dzień dobiegał końca. Znów nie obejrzymy
spektaklu grających fontann. Nasz hotel był trochę za daleko położony od
centrum – dzielnica Lara i miał bardzo nietypową nazwę – Antalya. Po
kolacji wybraliśmy się na mały spacer po najbliższej jego okolicy.
Odlot – ale jednak nie totalny
Wczoraj pilot zachęcał grupę do pójścia na spacer do
wodospadu Düden (Arbuzowego), że to tylko 20, no może 30 minut marszu. Nas nie
musiał i tak chcieliśmy tam iść, pomimo pochmurnego dnia. Wyjazd z hotelu na
lotnisko, bardzo blisko położone, dopiero o 12:00, więc było sporo czasu po
śniadaniu. Zdziwiłem się tylko tym, że to tak było rzekomo blisko, mi
wychodziło z 5-6 km i dlatego nie poszliśmy już wieczorem. Chociaż szkoda,
bowiem nie widziałem go jeszcze po zmroku. Z ziemi, bo z samolotu się nie
liczy.
Pojedynczo lub małymi grupkami część naszej wycieczki
kierowała się w stronę tak nietypowego ujścia rzeki Düden. Z nami poszła jedna
kobieta, więc były zajęte z Agatką rozmową i mogłem chodzić po orbicie i
wypatrywać ciekawostek. Choć za dużo ich nie wypatrzyłem.
Przy tym wodospadzie nie byłem już kilka lat, a w tym czasie
spore zmiany zaszły. Zrewitalizowano park, nasadzono palm, zlikwidowano ulicę
przy ujściu rzeki. Mieliśmy chwilę dla siebie zanim pojawiło się kolejne stado
turystów z autokaru dopadające tarasu widokowego. Przenieśliśmy się na chwilę
dalej od morza, aby niebawem ruszyć z powrotem do hotelu.
Kobieta, która była z nami, pomstowała sama na siebie za ten
spacer. Nie była przyzwyczajona do takich dystansów. Mi za to było na rękę,
gdyż wybierałem się za kilka dni na nocny spacer, też nie zbyt długi, gdyż
ledwie 33 km. W kafejce przed
hotelem zaszliśmy na pożegnalną herbatkę
Czułem niedosyt, choć wyjazd ogólnie był udany. I pilot i
grupa byli normalni, wręcz fajni. Ale te moje niezrealizowane plany tkwiły we
mnie głęboko niczym jakaś złośliwa zadra. Wszak nie wiadomo kiedy znów będziemy
w Turcji. Tyle wszak jeszcze ciekawostek jest do odkrycia. A tu pewne
priorytety i okoliczności zmieniają się, dochodzą nowe wyzwania.
Do lotniska można było też dojść na piechotę, więc szybko tam
dojechaliśmy. Pilot zauważył, że jego kolega oprowadzający inną grupę już jest.
I wymienił jego imię. A nam od razu zajarzyło, że to był nasz pilot z pierwszej
naszej wspólnej wycieczki do Turcji w kwietniu 2009r. Nie poznaliśmy go.
Było go jakoś znacznie więcej niż kiedyś. Tamta wycieczka była też bardzo
udana. Podeszliśmy się przywitać, nie poznał nas. Przypomnieliśmy mu, że
byliśmy wtedy ostatnim turnusem i mieliśmy śpiewającego kierowcę Alego.
Przypomniał nas sobie. Zapewne tak grzecznościowo.
Odlot był bez problemu, lot też i, co najważniejsze,
lądowanie także. Kolejny wyjazd zaliczony.
Epilog
Nie ma już firmy Reise Service
Deutschland GmhH na rynku polskim. Nie znam przesłanek tego stanu rzeczy, mogę się ich jedynie
domyślać. Z ciekawości chciałem zajrzeć na polską stronę internetową RSD (przez
te kilka miesięcy nie zaglądałem), a tu niespodzianka – brak jej. Na
internetowej stronie niemieckiej Polska nie jest wymieniona, jako siedziba ich
oddziału, choć widnieje jeszcze na mapce (pewne zapomnieli poprawić). Być może
w naszym kraju nie mogą działać takie firmy. Widać Polacy wolą inne.
Podsumowując wycieczkę, to można byłoby czepiać się, że tych
śladów Apostołów za dużo nie widzieliśmy w Kapadocji, aczkolwiek osób uznanych
za świętych w Kościele Katolickim przewinęło się tam sporo. I że za mało czasu
było w jednych miejscach (atrakcje turystyczne), a za dużo w innych (centra
handlowe pod turystów). I że pogoda nie była taka super.
Ale za to byli ludzie. Choć może to za mało powiedziane. Byli
bardzo życzliwi, pomocni, zaangażowani, mili i rzeczywiście naprawdę chcieli
zachęcić do kolejnych wizyt w Turcji a swoim postępowaniem tylko to
potwierdzali. Mowa tutaj o pilotach-przewodnikach oraz kierowcach kilku
autokarów z BP RSD, które jeździły ogólnie rzecz biorąc razem, a tak
naprawdę osobno.
W roku 2015 motywy tureckie – związane z Turcją bądź Turkami
– może nie tyle, że nas prześladowały, co się o nie ocieraliśmy. Dosłownie. Ale
nie do końca w dosłownym tego słowa znaczeniu. A w skrócie było to tak.
Jerozolima (Ziemia Święta) – mur wokół obecnego starego miasta (podzielonego tradycyjnie na cztery dzielnice: chrześcijańską, muzułmańską, ormiańską i żydowską) w obecnym kształcie i wymiarze powstał za Sulejmana Wspaniałego (tego znanego z serialu Wspaniałe Stulecie), kiedy te tereny należały do Imperium Osmańskiego. Sułtan kazał odbudować mocno zniszczony mur swojemu architektowi. Ten poszedł na łatwiznę i ominął Syjon, zmniejszając miasto otoczone murem obronnym – zostawiając poza nim m.in. Wieczernik oraz zbudowane znacznie później kościół i klasztor Zaśnięcia NMP oraz kościół św. Piotra in Gallicantu. Dzięki temu budowniczy skrócił sobie robotę. Kiedy Sulejman Wspaniały, przyjechał na uroczyste przecięcie wstęgi po skończonej robocie, widząc efekty kazał w nagrodę skrócić architekta. O głowę.
Sinj (Chorwacja) – obchodziło w 2015 roku 300-lecie pogonienia Turków spod miasta. Turcy, za panowania sułtanów, mieli jakieś dziwne zapędy do zapuszczania się w głąb Europy (i nie tylko tam). W 1683r. król Jan III Sobieski, stojąc na czele koalicji antytureckiej, pogonił ich spod Wiednia, dając do zrozumienia, że nie są tu mile widziani. Przynajmniej w tak licznej ilości, zwłaszcza wojska. Turcy nie zrozumieli tak prostej aluzji i nie dość, że sobie okupowali Bałkany, to wciąż było im mało. W 1715r. wybrali się na Dalmację, którą wcześniej zajmowali ze 150 lat, a gdzie obecnie na wakacje jeździ dużo Polaków oraz innych nacji, i licznie oblegali Sinj. Tylko jakieś 70 000 żołnierzy. Mieszkający tam katolicy nie chcieli wpuścić tak dużej ilości muzułmanów do siebie. Historia chyba lubi się powtarzać i płatać szczególnie wyrachowane i złośliwe figle, takie szczególne sploty zdarzeń. Padały różne argumenty, pociski i ludzie. Z obu stron. W końcu 15 sierpnia stał się cud i Turcy dali nogę, a wielu nawet obydwie, spod miasta bronionego aż przez 700 Chorwatów. Na cześć tego wydarzenia co roku odbywają się wielkie uroczystości religijne ku czci Św. Pani Sinjskiej. Cudowny obraz jest noszony ulicami miasta w trakcie wielkiej procesji religijnej. Z tej niebywałej okazji, niemal nieprzerwanie od 300 lat (jest to bodajże najstarszy turniej rycerski), rokrocznie trwają zawody konnych, w strojach tamtego okresu, zwane Alka – wpisane na listę niematerialnych skarbów UNESCO.
Mostar (Bośnia i Hercegowina) – słynny most (wpisany na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO) przez rzekę Neretwę, który został zbudowany w 1566r. (w roku śmierci Sulejmana Wspaniałego) za panowania Turków w tym regionie i stanowiący przez wiele lat symbol pojednania Wschodu z Zachodem. Aczkolwiek to pojednanie nie przeszkadzało w toczących się wojnach. Mowa oczywiście o tym pierwotnym moście, barbarzyńsko i bezmyślnie (czy aby na pewno) zburzonym 9 listopada 1993r. przez Chorwatów podczas wojny bośniackiej. Tak jakby ten zabytkowy most miał niesłychanie strategiczne znaczenie i spodziewano by się po nim przemarszu dywizji pancernej. Podczas tej wojny Mostar bardzo ucierpiał, a wiele budynków, także tych starych i zabytkowych, legło w gruzach. Powoli miasto odbudowywano. Także most został wiernie odtworzony w 2004r. i stanowi obecnie wielką atrakcję przyciągającą tłumy turystów. Przy odbudowie czynny udział miało wiele państw, w tym także tureccy kamieniarze przygotowujący marmurowe bloki z tego samego kamieniołomu, co poprzednio, czyli w XVI w.
Egerszalok (Węgry) – takie powiedzmy Pamukkale w skali mikro. Węgierskie wapienne trawertyny powstają dopiero od lat sześćdziesiątych XX w., więc są jeszcze w okresie niemowlęcym. Potrzeba naprawdę dobrych kilkuset lat, aby móc je porównywać do podobnych leżących na wschodzie Turcji. A kilku tysięcy lat, żeby mogły być atrakcją na taką skalę jak Pamukkale. Pożyjemy, zobaczymy. Kto da radę. Na razie można się kąpać w pobliskich wodach termalnych i podziwiać, jak się tworzą owe tarasy, dzięki użyciu urządzeń współczesnej techniki.
Kielce (Polska) – MSPO (Międzynarodowy Salon Przemysłu Obronnego). Pierwszy raz miałem sposobność uczestnictwa w tych targach. Rzeczywiście, jak kogoś to interesuje, to ciekawa sprawa i polecam, choć tanio nie jest. Ale do rzeczy. Na tych targach, oprócz wielu innych wystawców, dość licznie prezentował się turecki przemysł. Nie tylko obronny. I naprawdę nie mieli się czego wstydzić. Turcja była jednym z największych wystawców, a na pewno najbardziej widocznym. W hali wystawowej tureckie firmy zajmowały spory kwartał plus poboczne stoiska i nad tymi wewnętrznymi alejkami dumnie powiewały porozwieszane flagi narodowe. Czułem się prawie tak, jak na Wielkim Bazarze w Stambule. Tylko wokół czuć było zupełnie inną tonację zapachową, taką bardziej metaliczno-oleistą. Natomiast na stolikach przy każdym stoisku stały małe chorągiewki Polski i Turcji, a w wielu miejscach tabliczki przypominające o 600-leciu nawiązania stosunków dyplomatycznych pomiędzy obu krajami.
Przyznam się, i to dobrowolnie, bez powoływania sejmowej speckomisji, dlaczego tak długo zeszło mi napisanie tych paru zdań. Zacząłem pisać, z nudów i z poczucia jakiegoś uzupełnienia czegoś bliżej nieokreślonego, w autobusie, którym jechałem do Kielc na targi zbrojeniowe, gdzie zresztą praktycznie pierwsze, co zobaczyłem po wejściu na teren targów, jeszcze będąc na zewnątrz, to była duża flaga Turcji (i Polski też). Po powrocie z Kielc kontynuowałem ową działalność wspomnieniową. Tylko że po napisaniu zdania lub nawet dwóch pochłaniało mnie patrzenie godzinami jak kurz osiada sobie spokojnie na stole, krzesłach, szafie, kredensie, biorąc w posiadanie coraz to nowe obszary. Tak nanowarstwa za nanowarstwą. Nanowarstwa za nanowarstwą. Nanowarstwa za nanowarstwą... Aż zrobi się mikrowarstwa. I znów nanowarstwa za nanowarstwą, nanowarstwa za nanowarstwą… Jest to bardzo porywające i absorbujące zajęcie. Dostarcza równie wiele emocji jak dramatyczne wydarzenia podczas meczu naszych siatkarzy, kiedy przegrywają 0:2 w setach, aby wygrać 3:2 lub narodowej drużyny piłki ręcznej remisującej lub wygrywającej w ostatnich sekundach spotkania.
Ale to jeszcze nic. Przynajmniej jeszcze niewiele. Przyszedł
październik, a w nim wybory w Polsce. Przyszedł listopad, a w nim wybory w
Turcji. Na swoje nieszczęście wyobraziłem sobie, jakże to górnolotnie
zabrzmiało, tzn. chciałem napisać, że próbowałem sobie wyobrazić prawdomównego
polityka. To znowuż zabrzmiało jeszcze bardziej górnolotnie, wręcz
abstrakcyjnie, taki political-fiction.
Takiego ewenementu mój rozum nie był zdolny sobie wyobrazić.
Mózg po prostu nie był w stanie tego wytrzymać. Doznał zapętlenia w celu pogodzenia
dwóch sprzeczności i w końcu pod powiekami zdążyłem zobaczyć tylko
„BŁĄD KRYTYCZNY!!!”. Popadłem w katalaksję. W tym niespodziewanym
szoku, jakiego nagle i niespodziewanie doznałem, nawet zaznałem nie tego, co
trzeba. Jakąś chyba podprogową podświadomością zmieniłem kilka liter i z całą
rozkoszą popadłem w katalepsję. Być może nawet katatoniczną. Ale nie będę się
przy tym za wszelką cenę upierał.
Aż nadszedł Jingle Bells. I brutalnie wyrwał mnie z długiego
odrętwienia. Z trudem ocknąłem się. Sam już jednak nie wiedząc czy to jawa, czy
sen, czy to rzeczywistość, czy świat wirtualny, czy to PRL Reaktywacja, czy IV
RP BIS.
Póki co, jako człowiek jeszcze/zbyt (niepotrzebne skreślić)
wolny, powoli zakończyłem ten tekst, mając na względzie przesłanie, by o mnie nigdy
nie mówiono, że jestem prawdomówny jak polityk.
P.S.
Niestety jakoś tak wyszło, że zapomniałem, że coś napisałem, i
że czymś chciałem się podzielić, a że akurat namnożyło się innych tematów, w
które jestem zamieszany, to nie dodałem tego w porę i dopiero po ponad roku od
powrotu z tej wycieczki odjąłem sobie ciasta od ust, aby w końcu wrzucić ten
tekst.
Chcieliśmy rodzinnie wybrać się podczas ferii zimowych do
Turcji, aby sobie spokojnie pojeździć i pozwiedzać albo sobie przypomnieć. To
miał być wyjazd na 2 tygodnie, z BP, gdyż wychodziło średnio poniżej 100 zł od
osoby za całość z all-inclusive, więc jakby nie było raczej nie drogo. W każdym
razie taniej niż byśmy sami coś kombinowali. I szybciej. Ale nie wyszło. Nie z naszej
winy. Ostatecznie BP oddało nam zaliczkę i powiedzieli, że odwołali loty do
Turcji aż do wiosny. Nie powiem, żeby to nas ucieszyło. Już porobiłem plany i
cieszyłem się z niedługiego jubileuszu jeśli chodzi o ilość pobytów w Turcji.
Wobec takiego obrotu sprawy zmieniliśmy cel wyjazdu i udaliśmy
się bardzo daleko od Turcji - na Maderę. Tam wypożyczonym samochodem
zwiedzaliśmy tą przepiękną wyspę. I też natrafiliśmy na ślady tureckie. Pośrednie
i legendarne, lecz jednak. Tak w bardzo wielkim skrócie.
Władysław III zamiast sobie szlachetnie zginąć pod Warną, jak
głosi Historia, za co otrzymał przydomek Warneńczyk, uciekł lub taktycznie
wycofał się z pola bitwy i odpłynął statkiem w siną dal. Jakiś Turek chwalił
się rzekomą głową naszego króla zanurzoną w miodzie (ach te tureckie smakołyki),
ale nie pasowała do opisu np. włosy. Władysław III zaś tułał się to tu, to tam,
w końcu był dość młody, aż w końcu za sprawą króla Portugalii trafił na świeżo odkrytą
Maderę, gdzie dostał ziemię w obecnej miejscowości Madalena do Mar i żył tam jako
Henrique Alemao. A syn Władysława III (Henrique Alemao) został odkrywcą Ameryki. Tym
synem był nie kto inny jak Krzysztof Kolumb. Wiele jest poszlak, a nawet są i
dowody na to wszystko przytaczane przez uczonych portugalskich.
Odpowiedzi
brak zakończenia wróży...
Wysłane przez jacky6 w
iż będzie jednak ciąg dalszy.
Dane mi bylo poznać tylko część tego co opisałeś ale barwny tekst rekompensował minimum fotograficzne.
Zatem czekam i chyba nie tylko ja na c.d.n.
Pozdrav z szacunem ...
:-)
No właśnie, czy to już zakończona relacja?
Wysłane przez Iza w
FB ...
Wysłane przez jacky6 w
też czeka ...
Relacja zakończona...
Wysłane przez piosharks w
przynajmniej pisemnie, a z tymi zdjęciami to jest za dużo zachodu z tym umieszczaniem i nie chciało mi się w to bawić. Co prawda znacznie więcej czasu zajmuje wybór właściwych zdjęć do pokazania. I to była jedna z przyczyn takiego opóźnienia. Wybrałem za dużo i nie miałem już sił oraz chęci na kolejną selekcję. Stwierdziłem, że i tak przecież nic nowego nie odkryłem, więc nie będą aż tak potrzebne. Chyba, że kiedyś...
A jeśli chodzi o FB, to staram się tam nie zaglądać zbyt często (1-2 razy w roku), co nie znaczy, że go nie toleruję. I że uważam, że jest nieprzydatny do pewnych spraw.
teksty, fotografie i FB...
Wysłane przez jacky6 w
Pisaniny nigdy nie za wiele - przynajmniej jak sięgam pamięcią - pierwsze portale i fora stały jeno na tekstach...
A jest sporo do podania sobie...
Fotografie na TwS - to już klasyczna masakryczność - od dawna zgłaszałem Admiralicji konieczność korekt w tej materii...
Spasowałem osobiście na rzecz konkurencji - gdzie się dopasowali do żywotnych warunków oraz do fejsbukowej wersji TwS, która zakwitła swego czasu a teraz czeka na lepsze ...
Znakiem tego Panie Dziejku - warto się unowocześnić ...
Temat zdany nie tylko pod poduszkę...
Konkurencja dla TwS?
Wysłane przez Iza w
Podejślij mi kilka zdjęć, proszę
Wysłane przez Iza w
Subiektywnie
Wysłane przez lukroman w
Jest takie piękne, dosadne, śląskie określenie, pasujące do tej "relacji" ale go nie zacytuję, bo z zasady, i w ogóle na co dzień, nie używam takiego słownictwa :)
Nieobiektywnie ...
Wysłane przez jacky6 w
Dawaj Waść a żywo...
Tekst ciekawy, ale autor mógł
Wysłane przez pavvka w
Tekst ciekawy, ale autor mógł sobie darować wstęp sugerujący że podróżujący samodzielnie nie mają normalnego życia (pracy ani rodziny), a w ogóle to pewnie są żebrakami. I kto tu ma kogo ww głębokim poważaniu?
Autor mógł sobie darować
Wysłane przez piosharks w
ale jest tylko małym człowiekiem, takim marnym pyłkiem we wszechświecie, chowającym gdzieś w sobie urazę do takich nielicznych osób. Z racji Roku Miłosierdzia i odbywanej pielgrzymki Via Misericordia szlakami jakubowymi autor obiecuje poprawę i przeprasza za swoje żale.
Badanie odporności
Wysłane przez An-na w
Cel publikacji...
Wysłane przez Iza w
Do Izy
Wysłane przez An-na w
TwS i moje starania
Wysłane przez Iza w
TwS i cisza ...
Wysłane przez jacky6 w
trwająca całe wieki...