Podróżnik:
Organizator:
Przedstawiamy relację z wycieczki, którą redakcja portalu TwS odbyła na przełomie lipca i sierpnia 2005 roku czyli trzy lata przed powstaniem portalu TwS. Wyprawa trwała trzy tygodnie i była to nasza pierwsza samodzielna wyprawa do Turcji. Niestety nie mamy dokładnych danych dotyczących cen noclegów i przejazdów - zresztą byłyby one w tej chwili bardzo nieaktualne. Nie istnieje już w tej chwili połączenie samolotowe Kraków-Mediolan-Istanbul obsługiwane przez linie Alitalia.
- Z Zabrza do Stambułu
- Ankara
- Malatya
- Nemrut
- Z Nemrutu przez Diyarbakır do Van
- Van
- Antakya i Adana
- Najpiękniejsze miejsca Wybrzeża Śródziemnego
- Afyon
- Z Afyonu do Kuşadası
- Kuşadası
- Yatağan i Muğla
- Priena-Milet-Didyma
- Poszukiwania noclegu w Bodrum
- Güvercinlik
- Zwiedzanie Bodrum
- Targ w Muğli
- Plażowanie w Bodrum
- Ostatni dzień na Wybrzeżu Egejskim
- Powrót do Istanbulu
- Fatih
- Powrót do domu
Z Zabrza do Stambułu
20. lipca 2005 (środa), relacjonuje Iza
Po nocnym czuwaniu na balkonie i rozważaniach, w co też się wpakowaliśmy, wyruszamy o godzinie 3 nad ranem z Zabrza na lotnisko w Balicach wynajętą taksówką. To nasza pierwsza samodzielna wyprawa do Turcji, więc zupełnie nie wiemy, czego się spodziewać. O 6.30 samolot linii Alitalia startuje z Krakowa w kierunku Włoch, gdzie czeka nas przesiadka w Mediolanie. Lotnisko to robi na nas ogromne wrażenie, zwłaszcza transfer pomiędzy terminalami. Polskie lotniska nie osiągają takich rozmiarów. Dodatkową atrakcją jest wizyta w strefie wolnocłowej, gdzie oglądamy sobie sklepik firmowy firmy Ferrari. Dalsza część podróży upływa miło, a trasę lotu można śledzić na ekranach umieszczonych nad siedzeniami.
W Istanbule bez problemu lokalizujemy przystanek metra, które zawozi nas najpierw na główny dworzec autokarowy (Esenler), gdzie przeprowadzamy krótkie rozeznanie, a następnie do dzielnicy Aksaray. Początkowy ambitny plan pieszej przechadzki z plecakami szybko wydaje nam się coraz mniej atrakcyjny w środku letniego dnia i w oparach spalin samochodowych na Ordu Caddesi i już po chwili wsiadamy w tramwaj, który dowozi nas pod słynną stację kolejową Sirkeci.
Jesteśmy nastawieni zadaniowo - nie zatrzymujemy się, żeby podziwiać cuda historii na Sultanahmet, zresztą na to przyjdzie jeszcze czas, a nieco widzieliśmy już podczas wycieczki zorganizowanej z biurem podróży. Szybko wsiadamy na prom, który przewozi nas do Azji, pod stację kolejową Haydarpaşa. Naszym celem jest chwilowo dotarcie do Ankary, gdzie czekają na nas znajomi Turcy. Drobnym problemem okazuje się brak przechowalni bagażu, po krótkiej rozmowie plecaki lądują na zapleczu kas biletowych, a uczynni pracownicy tureckich kolei dodatkowo umożliwiają nam wymianę waluty na liry, po niezwykle korzystnym kursie wymiany, który pochodzi z aktualnej gazety.
Krótki spacer po okolicy nie robi na nas dużego wrażenia, zaopatrujemy się w podstawowe środki spożywcze, czyli chleb i krem czekoladowy, które jeszcze niejednokrotnie będą naszymi dzielnymi towarzyszami wędrówki, po czym spożywamy kolację wpatrując się w zachodzące nad Bosforem słońce. Przekonujemy się również, że samodzielni podróżnicy budzą w Turcji wiele sympatii, prowadząc ożywioną, choć dość chaotyczną rozmowę z ciekawym starszym panem, który pragnie dowiedzieć się czegoś o nas. Rozmowa jest mieszaniną języka angielskiego, tureckiego i migowego, z przewagą tego ostatniego. O godzinie 22. wsiadamy do pociągu Anadolu Ekspresi, w którym spędzimy pierwszą noc naszej wyprawy po ziemi tureckiej, śpiąc całkiem nieźle w wygodnych siedzeniach. O wykupieniu miejsc sypialnych nawet nie myśleliśmy, takie luksusy nie są w naszym zasięgu.
Ankara
21. lipca 2005 (czwartek), relacjonuje Iza
O 7.15 pociąg dociera do Ankary, wcześnie, zdecydowane za wcześnie. Z naszą zaprzyjaźnioną ekipą turecką mamy się spotkać dopiero po południu, więc trzeba coś ze sobą i z ciężkimi plecakami zrobić. Na odsiecz przybywa nam lokalne biuro informacji turystycznej, gdzie zgadzają się przechować nasze bagaże, a w dodatku wręczają podręczny plan miasta. Ankara zapisała się w mojej pamięci jako miejsce odkrycia rewelacyjnej pasty z oliwek (zeytin ezmesi), która może służyć jako smarowidło do pieczywa.
Co do zwiedzania to na pierwszy ogień idzie Mauzoleum Atatürka - Anıtkabir. Wstęp jest darmowy, ale obowiązują surowe zasady dla zwiedzających. Bagaże należy zostawić w przechowalni, odwiedzający są kontrolowani pod kątem bezpieczeństwa, podobnie jak na lotnisku, strój musi być przyzwoity, a podczas pobytu na terenie mauzoleum nie można sobie nawet przysiąść w cieniu. Ogromne wrażenie robią na nas wartownicy, którzy w samo południe stoją na baczność w pełnej gotowości bojowej, do myślenia daje nam zwłaszcza jedna z rąk, którą każdy wartownik trzyma za plecami. Okazuje się, że ściska w niej nóż...
Ten dzień, jak również kolejny okazały się dowodem, że nie ma lepszego sposobu na poznanie miasta niż kilkukrotne przemierzenie go na piechotę. W końcu o 16.30 spotykamy się na stacji kolejowej z Sinem i zostajemy odwiezieni taksówką do jej mieszkania. Po wręczeniu podarunków z Polski, czyli kosmetyków dla Sinem i papierosów marki Sobieski dla Özgüra, udajemy się z tym ostatnim na wizytę w podobno kultowym lokalnym pubie o wdzięcznej nazwie fistaszek. Nazwę tą lokal ów zawdzięcza niezmiernie ciekawemu zwyczajowi podawania porcji orzeszków ziemnych do każdej kolejki piwa. Orzeszki te klienci konsumują bezceremonialnie rzucając skorupki na podłogę. Podczas naszej wizyty zalegała tam już dość gruba warstwa.
Popołudnie spędzamy na ożywionej dyskusji, która przenosi się z powrotem do mieszkania Sinem. Dzielna gospodyni przyrządziła podczas naszej wędrówki pokaźną porcję köfte. Dołączył też do naszego grona jej mąż Önder, który właśnie wrócił od lekarza, gdzie badał się pod kątem cholery. Po cichu mam nadzieję, że wyniki badań były negatywne.
Wieczór spędzamy na ogromnym balkonie. Tureckie balkony są zazwyczaj niesamowicie duże, zresztą trudno się temu dziwić, skoro temperatury zachęcają do spędzania czasu na świeżym powietrzu. Mężczyźni decydują się na degustację rakı - tureckiej anyżówki, a następnie przechodzą do badań porównawczych wielkości księżyca nad Ankarą. Za przyrząd do kalibracji badań służy im fistaszek. Snujemy też plany dalszej podróży i decydujemy się jechać do Malatyi, pomimo żartobliwego zwątpienia Öndera, który dopytuje się nas, co tez ciekawego znajduje się w tej Malatyi. Też nie wiemy, ale chcemy się przekonać. Noc spędzamy po raz pierwszy od rozpoczęcia podróży w wygodny łóżku i czystej pościeli - rzadkie to luksusy dla podróżników w sandałach.
22. lipca 2005 (piątek), relacjonuje Iza
Rano wyruszamy na dalsze odkrywanie głęboko ukrytych uroków Ankary. Śniadanie konsumujemy na ławeczce u stóp Kale, czyli dawnej twierdzy. Zestaw śniadaniowy jest standardowy: pieczywo, pasta oliwkowa, krem czekoladowy. Całość zapijamy znakomitym ayranem z 1-litrowej butelki, którą posiadamy ze względów sentymentalnych po dziś dzień - służy jako konewka do podlewania domowych kwiatków.
Wspinamy się na wzgórze, gdzie znajdujemy ruiny twierdzy, a następnie wędrujemy uliczkami starej dzielnicy Malatyi. Część popołudnia spędzamy w parku, a potem snujemy się po okolicy. Niestety w pewnym momencie krzywo stawiam stopę i nadwyrężam sobie kostkę. Co dokładnie mi dolegało nie wiem do dziś, ale przy każdym kroku niestety odczuwam ból. Mam nadzieję, że samo przejdzie.
Wracamy pożegnać się z Sinem i pozostałymi znajomymi z Ankary i zabrać nasze bagaże, czas nas już lekko goni, jest po 18.00, a pociąg odjeżdża planowo o 19.55. Tymczasem prawie siłą zmuszają nas do zjedzenia obiadu, na który serwowane są smażone kiełbaski i jajka. Potem następuje namawianie, żebyśmy zostali jeszcze jeden dzień - tym razem w mieszkaniu Özgüra. Wyjaśniamy, że za późno na zmianę planów, w duchu przeklinając, że nie zaproponowano nam tego wcześniej, przed kupnem biletów. Czasu coraz mniej, więc Sinem dzwoni po taksówkę, która wiezie nas przez zakorkowaną po południu stolicę Turcji. Z plecakami przebiegamy przez dworzec, wpadamy na peron i na całe szczęście do czekającego na nim pociągu, uff, zdążyliśmy.
Nie za dobrze natomiast ma się moja noga, szarża z plecakami nie polepszyła jej stanu i zaczyna coraz bardziej puchnąć, a ja zaczynam się coraz bardziej martwić o przyszłość tej wyprawy. Pociąg o inspirującej nazwie 4 Mavi Tren odjeżdża punktualnie za pięć minut ósma wieczorem. Czeka nas druga podczas wyprawy noc w pociągu. Żeby wspomóc moją bolącą kostkę układam się w akrobatycznej pozie z nogą ułożoną na stoliku i obłożoną zimnym kompresem, a nawet udaje mi się w tej pozycji usnąć. Rozpoczynamy prawdziwie niezależną podróż, gdzie już nikt na nas z wygodnym łóżkiem i ciepłym obiadem nie czeka. Ogromnie się z tego cieszę, czuję że prawdziwa turecka przygoda dopiero przed nami.
Malatya
23. lipca (sobota), relacjonuje Jarek
Jedna noc i dzięki wygodnej podróży pociągiem jesteśmy o 650 kilometrów dalej na wschód. Około godziny 12 docieramy do Malatyi. W zasadzie po raz pierwszy jesteśmy na zupełnie nowym terenie i jesteśmy zdani tylko na siebie. Pierwszym wyzwaniem jest złapanie dolmusza do centrum, ale prowadzeni przez tłum wysiadający z pociągu dajemy sobie bez problemu radę. No i jedziemy tym dolmuszem, ale nie bardzo mamy pojęcie gdzie wylądujemy.
Okazuje się, że przystanek, na którym wysiadamy, nie znajduje się w samym centrum, więc trzeba trochę jeszcze się pomęczyć z plecakami. Najlepiej zapytać o drogę kogoś lokalnego, więc próbujemy dogadać się z kimś na ulicy. Okazuje się, że mówi on trochę po niemiecku. Dowiadujemy się w końcu, jak dostać się do centrum. Na szczęście nie musimy zbyt długo iść, bo wędrowanie w upale robi się coraz mniej przyjemne. Przy okazji zwiedzamy bazar, na którym można kupić morele, z których słynie to miasto.
W końcu docieramy na główny plac miasta, na którym znajduje się węzeł przesiadkowy autobusów miejskich i dolmuszy. Wiedzeni poradami przewodnika Lonely Planet zaczynamy szukać biura informacji turystycznej, które organizuje wycieczki na Górę Nemrut. I tu miła niespodzianka - biuro to położone jest na terenie herbaciarni usytuowanej na samym środku głównego placu i osłoniętej przed słońcem przez gęstwinę liści.
Idealne miejsce na odpoczynek od hałasu i upału. Tym bardziej, że wszyscy goście są częstowani wodą. Zachwyceni tą gościnnością relaksujemy się w cieniu drzew popijając chłodną wodę. Trochę niepokoju wzbudza w nas fakt, że woda jest nalewana prosto z kranu na tyłach ogrodu... Ale i tak jest ona przepyszna.
Dogadujemy się też (tym razem po angielsku) z obsługa biura informacji turystycznej, składającą się z hipisa i jego małoletniego pomocnika. Najpierw musimy wyjaśnić, że pomimo fasonu koszulki, którą nosi jedno z nas (Iza), nie jesteśmy Czechami. Tłumaczymy także, że w Polsce językiem oficjalnym nie jest rosyjski. W końcu udaje się nam zarezerwować udział w wycieczce na Nemrut, która ma odbyć się następnego dnia.
W końcu przychodzi czas żeby pomyśleć o noclegu. Dzięki poradom Lonely Planet znajdujemy go o rzut beretem od głównego placu w Park Hotel. Pokój nie jest imponujących rozmiarów, ale i tak nie da się w nim wytrzymać z powodu upału. Pozostawiamy nasze bagaże i wyruszamy na zwiedzanie miasta.
Zaczynamy od posiłku w naszej ulubionej herbaciarni. Zjadamy pyszne gözleme i popijamy sobie turecką herbatkę. Wszytko to w cieniu drzew i wśród chłodu oferowanego przez mini fontanny.
Główną atrakcję wieczoru jest buszowanie po uliczkach handlowych w bezpośrednim centrum. Zapoznajemy się też dokładniej z oferta towarów na bazarze i podziwiamy przepięknie oświetlony meczet przy głównym placu. Teren przed meczetem zapełnia się wieczorem spacerującymi ludźmi. My jednak mamy już dosyć chodzenia i wracamy do hotelu, żeby odpocząć przed planowaną wycieczką.
Nemrut
24. lipca (niedziela), relacjonuje Jarek
Pierwszą rzeczą jaką musimy zrobić tego dnia jest zdobycie gotówki na opłacenie wycieczki na Nemrut. Niestety nie możemy wymienić posiadanych euro w banku, gdyż wszystkie banki są zamknięte. Najwyraźniej w ciągu ostatnich dni straciliśmy poczucie dni tygodnia... Na szczęście są jeszcze bankomaty, więc udaje nam się zdobyć pieniądze.
Po 10 wymeldowujemy się z hotelu i udajemy się do biura informacji turystycznej, żeby tam poczekać na wyjazd na Nemrut.
Wycieczka zaczyna się o 12. Wyruszamy z Malatyi minibusem wraz z grupą Kanadyjczyków. Trasa przebiega krętymi, górskimi drogami. Widoki zdecydowanie godne polecenia, ale ilość pokonywanych zakrętów może przysporzyć o zawrót głowy. Przejazd trwał około czterech godzin. Pomimo, że trasa przebiegała raczej wśród odludnych terenów, nie zabrakło postoju z przerwą na posiłek.
Wreszcie docieramy do hotelu Güneş, położonego bezpośrednio pod szczytem Góry Nemrut. Jako że dystans na szczyt jest niewielki, postanawiamy jak najszybciej dotrzeć na szczyt. Podejście trwa około pół godziny i możemy podziwiać słynne kamienne głowy i trony bogów.
Następnie wracamy do hotelu, a tam okazuje się, że reszta naszej wycieczki wybiera się dopiero na szczyt. Szef obsługi w hotelu był wyraźnie zaskoczony, że nie zostaliśmy na szczycie, by podziwiać zachód słońca, który jest jedną z lokalnych atrakcji. My jesteśmy już jednak na tyle zmęczeni, że bardziej interesuje nas kąpiel.
Dzień kończy kolacja. Pozytywne wrażenie, jakie wywarł na nas do tej pory hotel, psuje mucha znaleziona w zupie. Oczywiście znajduje ją Iza, która tradycyjnie ma pecha do obsługi.
Idziemy szybko spać, bo następny dzień ma zacząć się bardzo wcześnie.
Z Nemrutu przez Diyarbakır do Van
25. lipca (poniedziałek), relacjonuje Jarek
To był bardzo długi dzień.
Wstajemy, a w zasadzie jesteśmy budzeni o 4:00. Celem pobudki o tak wczesnej porze jest wycieczka na szczyt Nemrut aby podziwiać wschód słońca. Tym razem na szczyt zawozi nas minibus. Zaskakuje nas ilość osób czekających na wschód słońca - okazuje się, że na szczycie jest całkiem tłoczno.
Wracamy do hotelu i o 6. jemy śniadanie, obficie podlewane pobudzającą herbatką. Po śniadaniu wsiadamy w minibus i wyruszamy w drogę powrotną do Malatyi. Tym razem znaczną część trasy przesypiamy.
Około południa docieramy do Malatyi. Żegnamy się z obsługą biura informacji turystycznej. Zasięgamy też porady, jak można dojechać do naszego następnego celu, jakim jest Diyarbakır. Okazuje się, że musimy pojechać z przesiadką w Elazığ, wyruszamy więc na poszukiwanie dworca autobusowego.
Po krótkiej wędrówce z plecakami znajdujemy terminal dolmuszów i wyruszamy w dalszą podróż minibusem.
W Elazığ spędzamy 10 minut na dworcu autobusowym. Szybko przesiadamy się na minibus jadący do Diyarbakır.
Ten odcinek jest ciekawszy niż ten z Malatyi do Elazığ. W trakcie przejazdu autobus zostaje zatrzymany przez patrol Jandarmy, dokonujący rutynowej kontroli. Oczywiście legitymujemy się swoimi paszportami, ale niestety pojawia się mały problem. Jeden z żandarmów prosi mnie do stojącego przy drodze posterunku, gdzie siedzi niewesoło wyglądający pan wymachujący moim paszportem i wołający coś z czego zrozumiałem tylko wizasi. Okazuje się, że mają problem ze znalezieniem ważnej wizy w moim paszporcie i każą mi ją samemu znaleźć. Jako, że jestem pewien, iż ona tam jest, kartkuję swój paszport i w końcu znajduję ja na jednej z ostatnich stron... Ufff... (wzdycha Iza)
Podejmujemy dalszą podróż. Na szczęście po krótkiej chwili kierowca zatrzymuje się w pięknie położonej między urwiskami przydrożnej lokancie, gdzie możemy się odprężyć przy herbacie.
Wreszcie docieramy do Diyarbakır. Wysiadamy na starym, ciasnym dworcu autobusowym. Usiłujemy się dowiedzieć, jak można dotrzeć do centrum i któryś z pracowników jednego z biur podróży wskazuje nam autobus jadący do centrum. Wsiadamy w pośpiechu i docieramy w pobliże centralnego placu miasta.
Niestety w tym pośpiechu gubimy nasz bezcenny przewodnik Lonely Planet. Uświadamiamy to sobie dopiero po dłuższej chwili, gdy chcemy się zorientować jak można wydostać się z Diyarbakır dalej na wschód. Nieco załamani tym odkryciem postanawiamy popytać się w miejscu do którego zawiózł nas autobus z dworca. Prawdopodobnie przewodnik został właśnie w tym autobusie. Spotykamy się z duża dozą życzliwości, ale niestety nie udaje nam się znaleźć książki.
Nie wiemy co zrobić z plecakami, więc wracamy na piechotę na dworzec autobusowy. Tam udaje się na zostawić je w przechowalni bagażu. Odciążeni wracamy do centrum.
Chociaż nie mamy przewodnika, to postanawiamy rozejrzeć się po mieście. Najpierw jednak szukamy przedstawicielstwa biura podróży, które sprzeda nam bilet na nocny autobus do Van. Okazuje się, że wieczorem pod przedstawicielstwo podstawiany jest serwis, który zawiezie nas an dworzec.
Zaopatrzeni w bilet ruszamy w miasto. Główną atrakcją jest spacer wokół monumentalnych murów miejskich. Trochę mamy stracha przed grupkami nachalnych dzieciaków, które bez skrępowania zaczepiają nas na każdym kroku. Po zapadnięciu zmroku okazuje się, że mury są przepięknie oświetlone. Pojawiają się też służby miejskie odpowiedzialne za utrzymanie zieleni wokół murów.
Wreszcie dopada nas głód. Zaczynamy szukać jakiegoś godnego i niedrogiego lokalu. Udaje nam się trafić na minibar z dönerami. Lokal co prawda się już zamyka, ale widząc nas obsługa wystawia na zewnątrz dwa krzesełka i stolik. Za 2 liry dostajemy dwa przepyszne kebaby i pijemy do woli wody.
Po posiłku idziemy na autobus, który ma nas zabrać na dworzec.
Na dworcu odbieramy nasze plecaki. Niestety przyjazd autobusu jest dość opóźniony. Spędzamy trzy godziny czekając na autobus. Iza szlifuje na pracownikach biura podróży swoją znajomość tureckiego, narzekając na brak autobusu. Wreszcie około północy wsiadamy do autobusu i wyruszamy do Van, najdalej na wschód wysuniętego celu naszej podróży.
Van
26. lipca (wtorek), relacjonuje Jarek
O 7:30 dojeżdżamy na dworzec autobusowy w Van. Do centrum dowozi na minibus podstawiony przez biuro podróży.
Aby zdobyć trochę informacji o mieście udajemy się do biura informacji turystycznej. Z pewnymi problemami udaje nam się zdobyć plan miasta i trochę materiałów informacyjnych - niestety wszystko po turecku. Prosimy też o przechowanie plecaków. Obsługa wstępnie się na to zgadza, ale kiedy już mamy zamiar wyruszyć na poszukiwanie lokum, okazuje się, że zasady pracy biura nie pozwalają na przechowywanie bagażu. Wyruszamy zatem z obciążeniem.
Pytamy najpierw o cenę w hotelu naprzeciwko biura informacji turystycznej, ale okazuje się ona zbyt wysoka. W kolejnych miejscach cena spada proporcjonalnie do odległości od główniej ulicy. Wreszcie znajdujemy bardzo tani hotel o nazwie Tahran. Ucinamy sobie krótką drzemkę.
Po odpoczynku postanawiamy dotrzeć do jeziora Van. Nie zupełnie nam się to udaje i docieramy do ruin zamku Van. Zaczepia nas jakiś chłopak i ofiaruje nam pomoc w dotarciu na teren zamku. W zasadzie pomoc ta sprowadza się do wskazania dziury w płocie. Teren jest ogrodzony, ale jest kompletnie nie pilnowany i nie ma żadnych informacji na temat zamku. Chłopak żąda od nas zapłaty za swoje usługi i narzeka że to too small gdy dostaje dwie liry.
Zwiedzamy zatem ruiny zamku. Polega to głównie na chodzeniu po pozostałościach murów.
Po zakończeniu zwiedzania robimy postój na terenie parku, znajdującego się nieopodal. Potem udajemy się w drogę powrotną do miasta. Tym razem nie na piechotę, ale dolmuszem.
Po powrocie odwiedzamy kafejkę internetową.
Na zakończenie dnia znajdujemy świetną restaurację specjalizującą się w pide, czyli pide salonu. Przy dźwiękach krat opuszczanych w oknach lokalnych sklepików oraz nawoływania na modlitwy zjadamy wyśmienity posiłek.
27. lipca (środa), relacjonuje Jarek
Jeszcze raz postanawiamy dotrzeć do jeziora Van i tym razem nam się to udaje. Dostajemy się tam dolmuszem. Niestety jezioro jest rozczarowujące. Plaża jest brudna i zaśmiecona, zresztą znajduje się tuż przy drodze i samo jezioro nie zachęca do kąpieli. Może w złe miejsce trafiliśmy. W każdym razie zanurzamy po palcu w jeziorze i wracamy do centrum. Wymeldowujemy się z hotelu i udajemy się do biura podróży, w którym kupiliśmy bilety. Z siedziby biura podstawiony minibus zawozi nas na dworzec autobusowy. I tu okazuje się, że nasz autobus do Antakyi jest opóźniony dwie godziny. Korzystając z wolnego czasu, pytamy w biurze podróży o nasz zagubiony przewodnik Lonely Planet. Jeszcze w Diyarbakır staraliśmy się wytłumaczyć w biurze podróży, że zgubiliśmy książkę. Teraz usiłujemy się zapytać, czy ktoś może przesłał naszą zgubę do Vanu.
Oczywiście nikt nie wie o co nam chodzi, ale z pomocą przychodzi nam dwójka Turków. Jeden z nich jest niemy, ale rozumie angielski. Zatem my tłumaczymy mu o co nam chodzi, on językiem migowym tłumaczy swojemu koledze w czym tkwi problem, a ten z kolei pyta po turecku pracowników biura podróży. Robimy tyle zamieszania, że udaje nam się zwiedzić zaplecza biur, ale niestety książka się nie znajduje. Ale i tak jesteśmy zaskoczeni życzliwością, jaka nas spotyka.
W końcu wczesnym popołudniem wyruszamy do Antakyi. Trochę dziwi nas, że wielu współpasażerów zaopatrzonych jest w poduszki. Widzimy też sprzedawców poduszek na dworcu. Okazuje się, że zakup taki byłby w pełni uzasadniony, czeka nas bowiem długa podróż.
Wyjeżdżamy z miasta i przy okazji robimy jeszcze kilka zdjęć. Przejeżdżamy obok jeziora Van i z autobusu wydaje się nam ono ładniejsze.
Już za miastem zatrzymuje nas parę razy kontrola wojskowa. Tym razem obywa się bez szczegółowej kontroli, ale autobus musi kilka razy poczekać na zezwolenia na dalszy przejazd.
W środku nocy zatrzymujemy się na postój, połączony z piciem herbaty. Kolejny raz Turcy zaskakują nas swoją gościnnością, częstując głodnych cudzoziemców swoimi zapasami wałówki, w tym pysznymi wypiekami. Nasz rachunek za herbatę też okazuje się być opłacony przez kogoś innego.
Antakya i Adana
28. lipca (czwartek), relacjonuje Jarek
Nasza podróż autokarem zostaje brutalnie przerwana na 5:00, gdy obsługa budzi nas w celu dokonania przesiadki. Zostajemy załadowani wraz z naszymi bagażami do ciasnego dolmusza. Jesteśmy niewyspani, pojazd jest dość zatłoczony a pomocnik kierowcy cały czas woła Hatay, Hatay, Hatay... i zachęca kolejne osoby do skorzystania z przewozu. Podobnie jak wiele miast w Turcji, Antakya oprócz swojej oficjalnej nazwy, posiada również nazwę alternatywną - Hatay.
Po około dwóch godzinach docieramy na dworzec autobusowy w Antakyi. Zaraz po wyjściu z dolmusza otrzymujemy kuszącą ofertę przejazdu do Syrii. Niestety, mamy już inne plany, więc rezygnujemy z tej propozycji.
Postanawiamy natomiast znaleźć hotel. Niestety nie udaje nam się znaleźć miejsca, które przypadło by nam do gustu. Zresztą samo miasto niezbyt nam się podoba.
Udaje nam się natomiast trafić do słynnego muzeum archeologicznego, znanego z bogatej kolekcji mozaik. Przy okazji przekonujemy się, że jedno z nas (Jarek), nie ma przy sobie karty Euro<26. W związku z tym nie ma on również możliwości wchodzenia do różnych obiektów ze zniżką, a co bardziej niepokojące, nie ma dowodu na to, że jest ubezpieczony. Postanawiamy jednakże zignorować ten fakt i zwiedzić muzeum.
Kolekcja muzeum jest rzeczywiście imponująca. Nie ma też zbyt wielu chętnych do zwiedzania, więc możemy swobodnie oglądać eksponaty, częściowo wystawione na świeżym powietrzu. Robimy przy okazji sporo zdjęć. Wypełniamy również kwestionariusz dotyczący naszych wrażeń z wizyty w muzeum.
Po zwiedzaniu muzeum decydujemy się wyruszyć dalej i za cel obieramy Adanę. Na dworcu bez problemu znajdujemy autobus do tego miasta, a na pożegnanie Antakyi zjadamy przepyszny simit oferowany przez ulicznego sprzedawcę.
W autobusie odsypiamy trochę. Podróż trwa przeszło trzy godziny. Docieramy do dworca autobusowego w Adanie, a następnie dolmuszem podstawiony przez firmę przewozową do centrum miasta.
Tym razem bez problemu znajdujemy hotel. Niestety pokój jest dość ciasny, a klimatyzacja w lobby przyprawia z drgawki. Zaletą hotelu jest jest lokalizacja w samym centrum naprzeciw supermarketu Migros.
Po zrzuceniu bagaży i krótkim odpoczynku postanawiamy wyruszyć na rekonesans. Chcemy znaleźć dworzec kolejowy i zorientować się w możliwościach dalszej podróży.
Rzeczywiście udaje nam się znaleźć dworzec, ale zamiast pochopnie kupować bilet postanawiamy napić się piwa w pobliskim barze.
Bar wygląd na opustoszały. Oprócz nas znajduje się tylko jeden klient oglądający wyścigi konne.
Przed wypiciem pierwszego Efeza zaprzyjaźniamy się z tym jedynym klientem. Okazuje się, że nazywa się on Sado i jest nauczycielem języka angielskiego. Czasem dorabia także jako przewodnik.
Opowiadamy mu trochę o naszej wyprawie i od słowa do słowa Sado oferuje się jako nasz przewodnik po Adanie i okolicach. Zabiera nas na objazd po mieście. Kupuje nam też od ulicznego sprzedawcy świeże orzechy laskowe. Wreszcie zaopatrzeni w zapas piwa Efez trafiamy do parku położonego nad rzeką.
Dogadujemy się też w sprawie zorganizowania następnego dnia wycieczki po ciekawych miejscach w okolicach Adany. Sado zgadza się pokazać nam kilka ciekawych miejsc, o ile jesteśmy gotowi pokryć koszty paliwa. Wstępnie zgadzamy się i umawiamy na następny dzień na rano pod naszym hotelem. Potem Sado odwozi nas do hotelu.
Ponieważ orzeszki i piwo to trochę za mało na porządny posiłek po ciężkim dniu postanawiamy wybrać się jeszcze do restauracji i wypróbować Adana kebab. Zjadamy dobrą kolację i w świetnych humorach udajemy się do hotelu wyspać się przed czekającą nas wycieczką.
Najpiękniejsze miejsca Wybrzeża Śródziemnego
29. lipca (piątek), relacjonuje Jarek
To był jeden z najbardziej interesujących i wyczerpujących dni w trakcie tej wyprawy.
Dość wczesnym rankiem, jeszcze przed nastaniem upałów wyruszyliśmy z zapoznanym dzień wcześniej Sado na objazd okolic Adany. Wiemy, że Turcy są bardzo mobilni, ale określaniem mianem okolic tego obszaru, po którym przewiózł nas Sado, jest chyba przesadą.
Pierwszą atrakcją tej wyprawy była przekąska w postaci surowych ogórków, którą przygotował Sado. Zajadaliśmy się świeżymi ogórkami jadąc autostradą z Adany w kierunku zachodnim. Sado twierdził, że nie jedzie zbyt szybko - co najwyżej 100 km/h, ale nie byliśmy w stanie tego potwierdzić ze względu na brak sprawnego prędkościomierza w jego aucie.
Pierwszym przystankiem były ruiny miasta Kanlıdivane. Zwiedzaliśmy jest w palącym upale i nie mogliśmy się nadziwić, że w tak świetnie zachowanym miejscu nie ma niemal żadnych turystów. Pomimo tego można tam było zakupić odświeżające napoje, co też zrobiliśmy nabywając butelkę chłodnego napoju.
Następnie Sado pokazał nam ruiny starożytnego amfiteatru w pobliżu ruin Elaiussa Sebaste. Tym razem ruiny położone były bezpośrednio przy drodze przebiegającej wzdłuż wybrzeża. Z ruinami amfiteatru sąsiadowało kilka współczesnych domostw, a dookoła kręciły się lokalne kury.
Kolejny krótki przejazd i zatrzymujemy się podziwiać zamek położony na morzu Kizkalesi. Robimy sobie także pamiątkowe zdjęcie z naszym przewodnikiem.
Kolejną atrakcją były dwie niesamowite jaskinie - Cennet ve Cehennem czyli Niebo i Piekło. Piekło okazało się prostsze do zwiedzania, jako że możliwe jest jedynie oglądanie go, czyli wielkiego zapadliska skalnego zza barierki. Natomiast do Nieba musieliśmy powędrować o własnych siłach. Zejście w dół kończy się w półmroku i chłodzie jaskini, natomiast wychodząc z Nieba pocimy się jak myszy, gdy temperatura znowu wraca do normalnej.
Wreszcie na zakończenie przejazdu, Sado zawozi nas do Silifke. Najpierw jedziemy do zaprzyjaźnionego przez Sado baru na plaży. Wreszcie mamy okazję się wykąpać. Morze w tym miejscu jest wspaniałe, a plaża długa i piaszczysta. Po kąpieli jedziemy na obiadokolację. Jarek ryzykuje i zamawia rybę - dobra, ale niestety mało.
No i przychodzi nam się rozstać z naszym przewodnikiem. Najpierw jedziemy na stację benzynową i tankujemy do pełna. Cena paliwa jest dość wysoka, ale i tak opłacało się. Sado jest trochę zawiedziony, że nie chcemy z nim wracać do Adany. Rzeczywiście mieliśmy zamiar z nim wrócić, ale jak już przejechaliśmy taki szmat drogi na zachód, to nie opłaca nam się jechać z powrotem. Sado odwozi nas na dworzec autobusowy, gdzie kupujemy bilet do Afyonu.
Późnym popołudniem opuszczamy Silifke kierując się na północ przez Góry Taurus. Znowu czeka nas noc w autokarze.
Afyon
30. lipca 2005 (sobota), relacjonuje Iza
Autokar z Silifke nas zaskoczył i dotarł do Afyonu o nieludzko wczesnej godzinie porannej. Niewiele jest gorszych momentów na dotarcie do nowego miasta niż 4.00 czyli tuż przed bladym świtem. Komunikacja miejska zazwyczaj nie kursuje lub też kursuje rzadko, a gdy dotrzemy do centrum to i tak trudno znaleźć wolny pokój w hotelu. Nawet jeżeli się taki znajdzie, to i tak policzą sobie za kolejną dobę pobytu. Świadomi powyższych trudności zdecydowaliśmy się przeczekać do ranka na dworcu autokarowym. Udało mi się nawet zdrzemnąć z plecakiem pod głową, chociaż luksus to nie był.
Po tej drzemce ruszyliśmy odkryć Afyon, na piechotę dotarliśmy do samego centrum miasta i dość bezproblemowo znaleźliśmy tani i czysty hotel Güneş. Dodatkową zaletą były przeprowadzone z powodzeniem negocjacje ceny noclegu metodą prostą aczkolwiek zazwyczaj skuteczną: po usłyszeniu ceny wyjściowej jak na komendę wykonaliśmy w tył zwrot i wymarsz. Zatrzymało nas wołanie recepcjonisty, który postanowił jednak nie stracić w nas klientów.
Odświeżeni i odciążeni po przespaniu kilku godzin ruszamy o 1 po południu, żeby bliżej zapoznać się z Afyonem. Pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne, jest to nieduże miasteczko, w którym zachowało się sporo starych, drewnianych domostw oraz maleńkich, wielowiekowych meczetów. Podejmujemy największe wyzwanie tego dnia: zdobycie twierdzy, która góruje nad Afyonem. Zadanie jest ambitne zwłaszcza biorąc pod uwagę porę wczesno-popołudniową oraz palące słońce. Dodatkowym utrudnieniem jest znalezienie początku ścieżki wiodącej na szczyt wzgórza.
Udało się, a widok z twierdzy jest wspaniały, można ogarnąć wzrokiem cały Afyon i otaczające go okolice. Z góry miasteczko prezentuje się jeszcze bardziej malowniczo, niż z poziomu ulicy. Niespodziewanie zejście ze wzgórza jest problematyczne, po pierwsze z powodu psa sporych rozmiarów, który wygrzewa się na ścieżce prowadzącej w dół i jakoś nie ma ochoty zejść nam z drogi. My z kolei nie mamy ochoty zbyt mocno nalegać, ani też skakać nad zwierzakiem. Po drugie, gdy znajdujemy się już u stóp twierdzy, to odkrywamy, że nie za bardzo orientujemy się, gdzie jesteśmy. Długo kluczymy ulicami miasta i obchodzimy przy tym wzgórze dookoła. Nie ma to jak zapoznanie się z topografią terenu i układem miasta przy użyciu własnych nóg.
Zmęczenie daje się nam we znaki popsutymi humorami, których nie poprawiają bezowocne poszukiwania jakiegoś zachęcającego lokalu, w którym można by zjeść kolację. Wygląda na to, że tubylcy jadają posiłki we własnych domach, co jest ewenementem na skalę kraju. Ponure nastroje poprawia nieco ciekawa kompozycja gastronomiczna: baklawa z piwem, którą spożywamy w pokoju hotelowym.
Z Afyonu do Kuşadası
31. lipca 2005 (niedziela), relacjonuje Iza
Po długim i wygodnym śnie oraz niezłym śniadaniu zapada decyzja o dalszej podróży w kierunku zachodnim. Początkowo mamy zamiar jechać dalej pociągiem i w tym celu wykonujemy rekonesans na dworcu kolejowym. Pociąg do Izmiru owszem, kursuje, ale w środku nocy. Nie była by to taka zła sprawa, ale niestety kasa biletowa jest otwarta również tylko w nocy, przed odjazdem pociągu. Oznacza to, że po wymeldowaniu z hotelu musielibyśmy kombinować, co zrobić z bagażami przez resztę dnia, a później czatować pod kasą, żeby kupić bilety. Rezygnujemy z tej opcji.
Decyzja jest już prosta - wybieramy autokar i jedziemy do Kuşadası. Po drodze próbujemy lokalną specjalność: śmietanę od szczęśliwych krów z dodatkiem owoców. Mogę potwierdzić, jest rzeczywiście przepyszna. W samo południe opuszczamy Afyon i obieramy kierunek na zachód, do Kuşadası. Od tej podróży firma przewozowa Kâmil Koç jest naszym ulubionym przewoźnikiem w Turcji. Stoi za nią nie tylko wieloletnia tradycja, ale i wysoki poziom usług oraz, jak w przypadku pamiętnego przejazdu do Kuşadası, spora dawka pozytywnych emocji i dobrego humoru.
Autokar wiezie podwójny zestaw kierowców i stewardów, najwyraźniej jest na kursie dalekobieżnym. Siedzimy w środku autokaru, z widokiem na schodki i schowek pod nimi, który, ku naszemu zdziwieniu, służy jako sypialnia dla kierowcy, który aktualnie wypoczywa. Stewardów mamy też w nadmiarze, więc oprócz oczywistych usług w rodzaju podania przekąsek czy napojów, mamy zagwarantowany kabaret w stylu komedii z początków XX wieku, bo panowie potykają się o siebie nawzajem, a w pewnym momencie zrzucają jednemu z kolegów na plecy zgrzewkę wody mineralnej. Zaniepokojonych czytelników zapewniamy, że brzmi to groźniej niż w rzeczywistości wygląda. Dodatkową atrakcją jest niespodziewane cofanie autokaru na autostradzie, bo zdaje się, że przegapiliśmy właściwy zjazd. Najmilszym momentem podróży był przystanek na dworcu autokarowym w Denizli, gdzie zjedliśmy najsmaczniejsze i najtańsze pod słońcem döner kebaby - w cenie 0,50 TL (czyli dawnych 500 000 lirów) otrzymaliśmy smakowity i sycący posiłek. Ledwo zdążyliśmy zamówić drugą porcję, wzbudzając zresztą radość na obliczu ekspedienta.
Po pełnej wrażeń jeździe docieramy do nadmorskiego kurortu Kuşadası. Jest godzina 19.00, o 20.00 zachodzi słońce, a my właśnie wysiedliśmy na dworcu autokarowym z gorącym postanowieniem znalezienia kempingu i rozbicia namiotu przy świetle dziennym. Nie pierwszy to i nie ostatni raz, kiedy znajdujemy się w podobnej sytuacji. Na szczęście moje studia zgubionego w Diyarbakır przewodnika Lonely Planet nie poszły na marne. Zapamiętałam, że w samym centrum miasta, tuż przy nabrzeżu, znajdują się co najmniej dwa przyzwoitej klasy kempingi. Do centrum trzeba oczywiście dojść na piechotę, przy okazji poznając okolice. Kuşadası to typowy kurort, co do którego po dziś dzień mam mieszane uczucia. Z jednej strony - typowa miejscowość wypoczynkowa, wywindowane ceny, tłumy turystów, słabe plaże, ale z drugiej ma w sobie coś, co nie pozwala skreślić go zupełnie z mapy podróżnika niezależnego. Być może to owe kempingi w centrum, być może przyjemny klimat, a może jeszcze bliskość niesamowitych zabytków z czasów antycznych, sama już nie wiem.
Kemping Onder znajdujemy bez problemów, w dodatku dysponuje on własnym basenem. Wybieramy sobie zaciszne miejsce i rozbijamy sprawnie nasz mini-namiocik, który przebył z nami już ogromny szmat drogi, ale po raz pierwszy wyjrzał na światło dzienne (chociaż szybko ustępujące miejsca nocy). Pozostaje jeszcze kwestia spożycia kolacji i tutaj muszę niestety ponarzekać. Nie na kemping, bo na jego terenie znajduje się mnóstwo miejsc, gdzie można przysiąść i coś przekąsić, a na naszych rodaków z Polski. Otóż usiedliśmy sobie właśnie na jednej z ławeczek, przygotowując się do posiłku, gdy jak spod ziemi wyłonił się przed nami wąsaty jegomość i oznajmił, że to miejsce jest zarezerwowane dla jego grupy. Zaskoczył nas tak bardzo, że nie podejmując dyskusji wynieśliśmy się szybciutko. Zdumienie było zapewne wywołane synergią kilku czynników: facet za oczywistość uznał, że rozumiemy po polsku, za bezdyskusyjną uznał również własność owej nieszczęsnej ławeczki, a dodatkowo, po dwóch tygodniach w Anatolii zapomnieliśmy, że Polak Polakowi wilkiem. Innymi słowy - kubeł zimnej wody na głowy zahartowanych już nieco w bojach podróżników. Uznałam wówczas, że dzieciaki z Diyarbakır to nader przyjacielskie stworzenia... Kto śmie twierdzić, że podróże nie kształcą?
Noc upłynęła w miarę spokojnie, jeżeli zignorujemy węszenie jakiegoś psa wokół namiotu. Wyobraźcie sobie, że w środku nocy budzi was jakieś natarczywe węszenie stworzenia, które oddziela od was jedynie cienka ściana namiotu. Do rana jakoś wytrzymałam bez wyjścia do toalety.
Kuşadası
1. sierpnia 2005 (poniedziałek), relacjonuje Iza
Cały dzień spędzamy w Kuşadası, poznając okolicę. Pierwsze kroki po powstaniu z karimat kierujemy do centrum miasta, gdzie rezerwujemy jednodniową wycieczkę na trasie Priena-Milet-Didyma w lokalnym biurze podróży. Co nas mile zaskoczyło, to cena wycieczki - niższa niż na ogłoszeniach. Przy okazji Jarek gubi swoją czapkę z daszkiem, więc wracamy się po nią do biura podróży, całe szczęście z pozytywnym wynikiem.
Podczas pobytu w Kuşadası odkryliśmy ogromną zaletę bliskości supermarketu Migros, w którym regularnie zaopatrywaliśmy się w jedzenie i napoje. Po raz pierwszy nabyliśmy tam pysznego melona, którego zjedliśmy ze smakiem tuż pod sklepem.
Na kempingu natomiast okazuje się, że mamy nowych sąsiadów. W namiocie postawionym nieopodal mieszka grupa młodzieży tureckiej płci męskiej. Z niejakim rozbawianiem obserwujemy ich poczynania, mające na celu przygotowanie sobie herbaty. Najwyraźniej jest to ich ulubiony trunek. Wyprawa do kempingowych łazienek owocuje odkryciem, że ów kwiat młodzieży mnóstwo czasu spędza przed lustrem, układając sobie pieczołowicie fryzury na żelu.
Popołudnie poświęcamy na wypoczynek i odmaczanie zmęczonych ciał. Najpierw jedziemy dolmuszem na pobliską plażę, gdzie pływamy w morzu i nieco się opalamy. Niestety jakość tej plaży i jej rozmiary pozostawiają wiele do życzenia. Wracamy więc na kemping i korzystamy z uroków darmowego basenu kąpielowego.
Wieczorem postanawiamy zjeść na mieście i niestety przekonujemy się, że nawet w bocznej uliczce i restauracji nie wyglądającej na nazbyt wytworną ceny są wysokie, a porcje - małe. Posiłek z mini-szaszłyków pozostawia w naszych żołądkach spory niedosyt, który zaspokajamy całkiem niezłym piwem z orzeszkami w knajpce w pobliżu kempingu.
Yatağan i Muğla
2. sierpnia 2005 (wtorek), relacjonuje Iza
Cały dzień poświęcamy na "wycieczkę industrialną" do Yatağanu, małego miasteczka, w którym w latach osiemdziesiątych XX wieku Polscy inżynierowie pomagali postawić nowoczesną jak na ówczesne warunki elektrownię. Dodatkowo oglądamy niezwykłą podobiznę Atatürka, którego portret widać dopiero, gdy patrzy się z przymrużonymi oczami i pod pewnym kątem. Najciekawszym momentem pobytu w Yatağanie jest jednak zakup na dworcu autokarowym porcji döner kebeba. To znaczy sam kebab nie był jakiś nadzwyczajny, chociaż oczywiście smaczny, natomiast zdumienie wywołała sprzedająca go kobieta. Nie wiem, czy jest to bardzo widoczne, ale w 99% przypadków sprzedażą dönerów i oczywiście odkrawaniem cieniutkich plastrów mięsa przy użyciu ostrego, długaśnego noża, zajmują się w Turcji mężczyźni. W Yatağanie spotykamy wyjątek od tej reguły.
Ponieważ nie mamy tu już nic więcej do roboty, a dzień jeszcze młody, więc zamiast wracać do Kuşadası decydujemy się jechać dalej, do stolicy tego regionu - Muğli. Okazuje się to być strzałem w dziesiątkę. Muğla to zupełnie nieturystyczne miasto, położone w dolinie, pośród gór i wzgórz, o przyjemnym klimacie oraz miłej atmosferze. To tutaj po raz pierwszy turecki kierowca zatrzymuje się, żeby przepuścić nas jako pieszych. Gdzie indziej w Turcji to się nie zdarza.
W Muğli podoba nam się wszystko: pogoda, architektura, a zwłaszcza - pyszne jedzonko w restauracji, gdzie zjadamy iskender kebaba, jednego z najlepszych w naszym kulinarnym doświadczeniu. Spacerujemy po bazarze, siedzimy na ławeczce i oddajemy się błogiemu lenistwu.
Nadchodzi czas powrotu, tym razem jedziemy bezpośrednio do Kuşadası. Po drodze zauważamy ciekawą formę architektoniczną: połączenie stacji benzynowej z meczetem. Szybko zapada zmierzch, a naszemu kierowcy najwyraźniej się bardzo spieszy. Jedziemy z taką prędkością, że jestem przekonana o rychłym końcu mojego życia. Na szczęście dojeżdżamy w całości do Kuşadası, ale i tak szybkimi krokami zbliża się północ. Jeszcze tylko marsz z dworca autokarowego na kemping i już możemy udać się na zasłużony odpoczynek.
Priena-Milet-Didyma
3. sierpnia 2005 (środa), relacjonuje Iza
To dzień, który na długo zapisze się w naszej pamięci. Pomimo naszej filozofii zwiedzania na własną rękę zdecydowaliśmy się na wykupienie wycieczki zorganizowanej pod kryptonimem PMD, czyli Priena-Milet-Didyma. Zresztą Lonely Planet uczciwie doradzało taką opcję, gdyż samodzielne dotarcie do tych trzech obiektów w jeden dzień graniczy z cudem i wiąże się z mnóstwem przesiadek z dolmusza na dolmusz. Wycieczkę wykupiliśmy w lokalnej agencji turystycznej, która gwarantowała przewodnika w języku angielskim i nie zawiedliśmy się.
Naszymi przewodnikami jest dzisiaj dwóch panów, z których jeden biegle mówi po francusku, a drugi - po angielsku i... japońsku. Nasz przewodnik nazywa się Onur, co po turecku oznacza honor (łatwo więc go zapamiętać). Wycieczka jedzie mini-busem, a towarzystwo jest mocno międzynarodowe: są i Francuzi, i Holendrzy, i inne nacje. Pierwszym punktem programu jest wizyta na bazarze w Söke. Jest to miłe doświadczenie i bardziej oddające tureckie klimaty niż standardowe wizyty w wytwórniach dywanów czy u jubilerów, jakich mnóstwo na podobnych wycieczkach organizowanych przykładowo w Alanyi. W Söke nabywamy spory woreczek przyprawy do köfte i spędzamy czas podziwiając towary rozłożone na straganach.
Kolejny przystanek to Priena, gdzie oglądamy pozostałości po domu, w którym mieszkał Aleksander Macedoński, dobrze zachowany teatr oraz fragmenty instalacji kanalizacyjnej miasta - ten ostatni punkt robi na mnie największe wrażenie: dwa tysiące lat temu mieszkańcy Prieny mieli w swoich domach doprowadzoną bieżącą wodę, a instalacja zachowała się po dziś dzień - dwa tysiące lat gwarancji gratis! Po zwiedzaniu mamy chwilkę czasu wolnego, podczas której raczymy się jedną z najtańszych, a zarazem najmocniejszych herbat napotkanych podczas naszych wędrówek.
Najjaśniejszym punktem programu jest wizyta w Milecie, wyczekiwana zwłaszcza przez Jarka, wszak to miejsce słynące z działalności słynnego Talesa. Oprócz świetnego teatru, w którym robimy sobie dużo zdjęć, oglądamy ruiny stareńkiego meczetu, do których przez pozostałości łaźni z czasów rzymskich wiedzie nas przewodnik. Prosi tylko, żebyśmy o tej wizycie nie wspominali grupie francuskojęzycznej, gdyż ich przewodnik z racji wieku nie ma już kondycji na dotarcie do tego miejsca. Wszyscy poważnie obiecujemy dyskrecję.
Ponieważ zwiedzamy już od wielu godzin, nadszedł czas na lunch, wliczony w cenę wycieczki. Pożywiamy się w Didymie, praktycznie w cieniu świątyni, którą za chwilkę mamy zwiedzać. Podczas odwiedzin w świątyni najbardziej interesują mnie detale architektury i zdobnictwa, w tym płaskorzeźby w kształcie rzeki Meander. Oczywiście nie omieszkałam sfotografować również słynnej głowy Meduzy.
Wycieczkę kończy miły akcent - wizyta w Altınkum (czyli po turecku Złota Plaża). Sama plaża jest przeciętna i dość zaśmiecona, natomiast woda w morzu - rewelacyjna. Dochodzę do wniosku, że to najlepsze miejsce w Turcji do zażywania kąpieli morskich. Czas i doświadczenie pokażą, że głęboko się myliłam. Powrót na kemping odbywa się w atmosferze spełnionych oczekiwań i dobrze wydanych pieniędzy.
Poszukiwania noclegu w Bodrum
4. sierpnia 2005 (czwartek), relacjonuje Iza
Ten dzień mógłby stanowić studium przypadku w temacie poszukiwania miejsc noclegowych w Turcji. Ponieważ czujemy, że nasze możliwości podróżnicze w okolicach Kuşadası dobiegły kresu, czas ruszyć dalej. Wybór pada na Bodrum, które kojarzę głównie jako siedzibę Muzeum Archeologii Podwodnej. Jest to wystarczający argument za obraniem tej miejscowości jako kolejnego punktu naszej wyprawy. Wyruszamy autokarem z Kuşadası, a podróż przebiega w niespokojnej atmosferze, głównie za sprawą naszych plecaków, które nie zmieściły się do luku bagażowego w autokarze i podróżują w okolicy schodków wejściowych, skąd, jak podpowiada mi wyobraźnia, mogą w łatwy sposób wypaść na zewnątrz.
Naszym zamiarem jest zatrzymanie się na jakimś miłym i czystym kempingu, których podobno, z rozeznania w literaturze, jest w okolicach mnóstwo. Postanawiamy sprawdzić, jak sprawy mają się w rzeczywistości. Dojeżdżamy do centrum Bodrum, które robi na nas całkiem sympatyczne wrażenie, zwłaszcza w porównaniu z Kuşadası. W biurze informacji turystycznej zdobywamy mapkę półwyspu z zaznaczonymi kempingami. Postanawiamy celować w ten najbliższy - w Gümbet.
W Gümbet przeżywamy pierwsze rozczarowanie. Kemping jest drogi, położony przy bardzo popularnej i niezwykle głośnej plaży, zdecydowanie nie jest to miejsce odpowiadające naszej idei wypoczynku. Decyzja: jedziemy dalej, do Gümüşlük, położonego na zachodnim krańcu półwyspu Bodrum. Tutejszy kemping jest zatłoczony, namioty stoją tuż obok siebie, ale cena za noc jest bardziej przystępna. Ponieważ powoli zapada zmierzch, decydujemy się przenocować w Gümüşlüku, a rano wyruszyć w dalsze poszukiwania. Wieczorem spacerujemy wybrzeżem morza, którego wody są pełne wodorostów i pachną w niezbyt przyjemny sposób, zalatując rybami. Trudno, musimy tu dotrwać do rana i w drogę.
Güvercinlik
5. sierpnia (piątek), relacjonuje Jarek
Z samego rana postanawiamy wynieść się z kempingu. Zwijamy namiot i z plecakami idziemy uregulować należność. W barze przy plaży, w którym rezyduje obsługa kempingu jest tylko jeden młody chłopak. Widać jest jeszcze za wcześnie dla obsługi i większości. Podchodzimy do tego chłopaka i pytamy po angielsku ile trzeba zapłacić za jedno miejsce pod namiot. On wertuje jakąś księgę i odpowiada że no tent. Wnioskujemy, że nas źle zrozumiał i myśli, że chcemy się dopiero rozbić. Próbujemy jeszcze raz, ale on dalej upiera się że no tent. Patrzymy po sobie i z nieco zdumionymi minami zmywamy się z kempingu. Nie ma się przecież co aż tak upierać jeżeli ktoś nie chce, żeby mu zapłacić...
Wracamy do centrum Bodrum. Następnie zwiedzamy Zamek Świętego Piotra, który jest jednocześnie siedzibą Muzeum Archeologii Podwodnej. Zajmuje to nam kilka godzin. Zdecydowanie polecamy - jest co oglądać.
Po odchamieniu się zabieramy się do poszukiwania kolejnego kempingu. Tym razem wyruszamy do leżącej w pobliżu Bodrum miejscowości Güvercinlik. No i trafiamy w dziesiątkę. Znajdujemy zacieniony kemping położony zaraz przy wodzie. Teren jest bardzo zadbany, pełno zieleni i kwiatów. Natomiast obsługa to starszy pan wraz z dwoma wnukami i ich ciotką. Są nawet przyjacielsko nastawione psy.
Decydujemy się zostać na kilka dni. Ostatecznie naszą decyzję przypieczętowuje odkrycie świetnej piekarni, oferującej szeroki asortyment smacznych wypieków.
Dzień kończymy kolacją przygotowaną na własną rękę.
Zwiedzanie Bodrum
6. sierpnia (sobota), relacjonuje Jarek
Jedziemy do Bodrum kupić z wyprzedzeniem bilety na przejazd do Istanbulu. Rozeznajemy się w cenach i okazuje się, że różnice pomiędzy biurami są spore. Opłacało się zatem trochę pomarudzić.
Potem udajemy się na poszukiwanie Mauzoleum Mauzolosa. Po dość długim kluczeniu wśród wąskich uliczek docieramy wreszcie do pozostałości tego Cudu Świata. Mauzoleum wygląda w zasadzie bardziej na miejsce prowadzenia prac wykopaliskowych. Dużo informacji na temat jego historii i znalezionych tu zabytków można znaleźć tablicach informacyjnych.
Po zwiedzeniu Mauzoleum postanawiamy poszwendać się po Bodrum. Spacerujemy nabrzeżem i podziwiamy wspaniałe jachty. Odkrywamy także super-smaczny tonik Schweppes o smaku melonowym. Upał daje się nieźle we znaki, więc opróżniamy szybko całą butelkę. Dla fanów napojów gazowanych możemy tylko dodać, że tonik występował także w smaku mandarynkowym.
Nacieszywszy się urokami Bodrum wracamy na nasz kemping. Jemy kolację w towarzystwie lokalnych psów.
Targ w Muğli
7. sierpnia (niedziela), relacjonuje Jarek
Wybieramy się jeszcze raz na wycieczkę do Muğla. To miasto bardzo nam się spodobało podczas wcześniejszej wizyty.
Dzień nie jest zbyt upalny. W zasadzie niebo jest zachmurzone i prze chwilę nawet pada.
Docieramy do miasta i postanawiamy trochę pospacerować. W pewnym momencie naszą uwagę zwraca pojawienie się kilu osób z torbami na kółkach wypełnionymi najwyraźniej warzywami i owocami. Postanawiamy udać się w kierunku z którego nadciągają ci ludzie. W ten sposób docieramy do bazaru.
Jesteśmy zachwyceni tą okazją do zrobienia zakupów. Popadając w szał zakupowy zaopatrujemy się w szklanki do podawania, metalowe miski oraz dwie pary damskich skarpet ;) Ale najbardziej cieszą nas świeże warzywa. Kupujemy trochę pomidorów i ogórków. Próbujemy też kupić trzy papryczki chili, ale sprzedawca zapytany o cenę śmieje się i macha ręką, zachęcając, abyśmy uznali je za prezent od firmy. Rzeczywiście nasze zakupy są raczej symboliczne w porównaniu z ilościami warzyw, jakie nabywają miejscowi.
Bardzo uradowani udaną wyprawą, postanawiamy urządzić wieczorem wykwintną kolację, Brakuje nam jeszcze wina. Zatrzymujemy się w niewielkim sklepiku i za przyzwoitą cenę kupujemy wino o malowniczej nazwie Efes Güneşi czyli Słońce Efezu.
Następnie wracamy do Güvercinlika.
Wieczorem przygotowujemy sałatkę warzywną i zajadamy się nią i serem popijając winko.
Okolica jest w zasadzie spokojna, ale niedaleko jest hotel w którym, jak wnosimy z dobiegających odgłosów, większość gości pochodzi z Rosji. Wybieramy się nawet nabrzeżem, żeby przyjrzeć się bliżej tej imprezie.
Do późna w nocy mamy okazję słuchać odgłosów zabawy (Kalinka, Kalinka...). Trochę nam to przeszkadza w zaśnięciu.
Plażowanie w Bodrum
8. sierpnia (poniedziałek), relacjonuje Jarek
Jako, że jest poniedziałek, postanawiamy nic nie robić i spędzić czas na plaży. Niestety plaża przy naszym kempingu nie zachwyca. Nabrzeże jest wybetonowane, a woda niezbyt przejrzysta. Wybieramy się zatem jeszcze raz do Bodrum. Całe szczęście, że komunikacja działa tu bardzo sprawnie.
Po drodze do dolmusza wsiada rodzina turystów z Rosji. Nie pytajcie, jak ich rozszyfrowaliśmy...
W Bodrum udajemy się za tłumem turystów. Trafiamy na kryty bazar, gdzie znajdują się sklepiki z pamiątkami, złotem oraz siedziby biur turystycznych oferujące wycieczki po okolicy.
Znajdujemy wreszcie plażę. Jest ona dość wąska i znajduje się zaraz przy uliczkach handlowych. Jest jednak piaszczysta i w miarę utrzymana w czystości. Zażywamy więc z radością kąpieli. Niestety nigdzie nie ma pryszniców, więc jesteśmy nieźle posoleni. Żeby się spłukać z soli wracamy na kemping.
Wieczorem znowu zajadamy się sałatką warzywną i popijamy winko. Okazuje się również, że już bardzo się przyzwyczajaliśmy do tureckich upałów. Okazuje się bowiem, że wieczorem siedzenie w samych szortach i podkoszulku to za mało - trzeba coś jeszcze narzucić na siebie, bo się chłodno robi...
Ostatni dzień na Wybrzeżu Egejskim
9. sierpnia (wtorek), relacjonuje Jarek
To nasz ostatni dzień na Wybrzeżu Morza Egejskiego.
Aby przygotować się do przejazdu do Stambułu postanawiamy jeszcze trochę poleniuchować. Opalamy się i pływamy w zatoczce w pobliżu kempingu. Największą atrakcją dnia są skoki do wody z wysokości 2,5 metra. I tak wymaga to sporo odwagi, bo dno jest kompletnie zasłonięte przez glony. Skok w nieznane okazuje się całkowicie niegroźny. Iza staje w obliczy większego wyzwania: pluskając się w ciepłej wodzie zostaje znienacka zagadnięta przez pewną Turczynkę, która pragnie dowiedzieć się o godzinę, po turecku oczywiście. Wodny egzamin z języka tureckiego zostaje zaliczony, tym bardziej, że pomoce naukowe w postaci słoiczka czy rozmówek zostały na brzegu
Okazuje się też, że w Güvercinliku jest to dzień targowy. Zaopatrujemy się się na targu w woreczek sezamu.
Wypoczęci zwijamy namiot i żegnamy się z obsługą kempingu. W piekarni zaopatrujemy się w zapasy żywości na podróż. Kupujemy m.in. nasze ulubione drożdżówki z kiełbasą. Następnie łapiemy dolmusza do Bodrum.
Docieramy do miasta sporo przed planowanym wyjazdem. Czas, który nam pozostał do odjazdu autobusu, spędzamy snując się po dworcu autobusowym i okolicach. O 18:30 wsiadamy do autokaru i wyruszamy do Stambułu.
Powrót do Istanbulu
10. sierpnia 2005 (środa), relacjonuje Iza
Po całonocnej jeździe autokarem nad ranem docieramy do Istanbulu, a właściwie do jego przedmieść. Autokar bardzo długo krąży po mieście, oglądamy ciągnące się kilometrami blokowiska i centra handlowe, aby w końcu wjechać na główny dworzec autokarowy Esenler. Jest to betonowa konstrukcja-moloch, o wielu poziomach, po których z niezwykłą precyzją manewrują kierowcy autokarów. Jestem pod wrażeniem ich kunsztu, ale jednocześnie przytłacza mnie ogrom tego dworca. Ponieważ wjechaliśmy na dworzec przez labirynt podziemnych podjazdów nie zdaję sobie sprawy, że już raz tu byliśmy, w pierwszy dzień naszego pobytu w Turcji. Wówczas widzieliśmy dworzec zwrócony frontem do klienta, siedziby kompanii przewozowych i sklepy oraz lokanty. Dzisiaj zaglądamy pod podszewkę, widzimy zaparkowane autokary, tłumy wysiadających podróżnych i podjeżdżające dolmusze oraz serwis do różnych dzielnic Istanbulu.
Również i my chcemy skorzystać z darmowego transportu do wybranej dzielnicy (czyli z tzw. serwisu). Wsiadamy do busa, który ma zawieźć nas do Aksarayu, gdzie, jak się dowiedzieliśmy, można znaleźć tani i przyzwoity nocleg. Kierowca busa krąży po mieście i w pewnym momencie stwierdza, że powinniśmy wysiąść. Na Aksaray nam ta okolica zdecydowanie nie wygląda, raczej na Sultanahmet. Protestujemy w sposób bierny, odmawiając wysiadki i w ten sposób zmuszamy kierowcę do zawiezienia nas tam, gdzie powinien. Ruch uliczny w Istanbule przysparza o ból głowy i kompletnie zagubienie. Pamiętamy zwłaszcza ogromne wrażenie, jakie wywarła na nas Kennedy Caddesi, ulica przebiegająca przez ścisłe centrum Istanbulu, która w polskich warunkach mogłaby uchodzić za autostradę.
Wreszcie jesteśmy na Aksarayu, gdzie w miarę sprawnie i szybko znajdujemy odpowiadający naszym wymaganiom hotel. W naszej pamięci zapisze się on, jako przybytek prowadzony przez mafię. Nie, nie byliśmy świadkami żadnej przestępczej działalności, tym niemniej specyficzna atmosfera rodzinnej zażyłości wśród obsługi hotelu przywodziła nam na myśl takie południowo-włoskie klimaty. Obsługa jest do nas bardzo przyjaźnie nastawiona, a gdy mówimy im, że jesteśmy z Polski, to pokazują nam w telewizji teledysk z tureckim wykonawcą, którego żona jest Polką. O samym hotelu można powiedzieć wiele dobrego: przystępna cena pokój z łazienką, klimatyzacja, a dodatkowo - częstowano nas darmową herbatą w lobby. Na minus policzmy kompletnie niesprawną lodówkę. W okiem hotelu obserwujemy, jak naprzeciwko zajeżdżają autokary z biura Triada.
Po południu idziemy na Sultanahmet - to przecież niedaleko. Odkrywamy tam perełkę dla miłośników historii - Muzea Archeologiczne (liczba mnoga celowa). Jest to kompleks muzealny, w którym ilość i jakość zgromadzonych eksponatów może powalić na kolana. Na szczęście wycieczki zorganizowane omijają to miejsce szerokim łukiem, więc możemy kontemplować przeszłość Anatolii w spokoju i zadumie.
Na kolację wracamy do hotelu, zaopatrzeni w żywność i napoje. Całe szczęście, że przyjazna obsługa może wspomóc strudzonych wędrowców korkociągiem...
Fatih
11. sierpnia (czwartek), relacjonuje Jarek
Z rana zjadamy śniadanie i wybieramy się na lotnisko Ataturka, żeby potwierdzić nasz wylot. Wsiadamy do metra na stacji Aksaray. Jazda metrem na lotnisko trwa około 45 minut. Przy okazji orientujemy się w położeniu głównego dworca autobusowego Esenler.
Przed wejściem na lotnisko czeka nas kontrola bezpieczeństwa. Okazuje się, że w punkcie kontroli Iza musimy zostawić szwajcarski scyzoryk. Jesteśmy trochę zagubieni, bo nie wiemy jak mamy go odzyskać. Funkcjonariusze w punkcie kontroli tłumaczą nam coś, co nas tylko konfunduje. Potwierdzamy godzinę wyloty i pytamy w informacji na lotnisku jak odzyskać nasz scyzoryk. Oczywiście nikt nie wie o co chodzi. Więc po prostu wracamy do punktu kontroli, gdzie odzyskujemy nasz sprzęt. Następnie wracamy na Aksaray. W sumie cała wyprawa zajmuje nam trzy godziny.
Po powrocie do centrum udajemy się na Bazar Egipski. Kupujemy sporo przypraw i trochę słodyczy. Kupujemy też jeden T-shirt z flagą turecką ;)
Wychodzimy z Bazaru Egipskiego i idziemy dalej wśród uliczek handlowych. Docieramy wreszcie do dzielnicy Fatih, którą już trochę znamy. Znajdujemy restaurację którą pamiętamy z poprzedniego pobytu i zjadamy wyśmienity obiad.
Po posiłku udajemy się w kierunku dzielnicy Aksaray. Jesteśmy zdziwieni, że tak szybko udaje nam się do niej dotrzeć. Na mapie te dzielnice wyglądały na trochę bardziej oddalone. Rzeczywiście, żeby wyrobić sobie pojęcie o odległościach i kierunkach w mieście koniecznie trzeba przełazić swoje.
Wracamy do naszego hotelu. Jeszcze po drodze kupujemy pyszne winogrona i trochę lokalnych wypieków.
Powrót do domu
12. sierpnia (piątek), relacjonuje Jarek
To już ostatni dzień naszego pobytu w Turcji. Pakujemy nasze plecaki i żegnamy się z obsługą hotelu. Następnie udajemy się metrem na lotnisko.
Wysiadamy z metra i postanawiamy pozbyć się resztki pieniędzy w kwocie 5 lirów. Kupujemy za to, jeszcze w tunelu metra, dwa batoniki czekoladowe. Okazuje się że podobne słodycze w automacie który stoi na lotnisku kosztują dwa razy tyle...
Odczekujemy swoje na lotnisku i odlatujemy linią Alitalia do Mediolanu. Na pokładzie samolotu z Istanbulu do Mediolanu serwowane jest do obiadu wino. Natomiast po przesiadce w Mediolanie, obsługa roznosi pyszne lodu. Okazuje się, że pasażerów lecących do Krakowa jest tak mało, że dostajemy ekstra porcję lodów.
Wreszcie lądujemy na Balicach. Tym razem nie musimy wynajmować taksówki, bo odbiera nas rodzina.
Odpowiedzi
ciekawe jak spojrzycie się
Wysłane przez jacky6 w
Spojrzenie po latach
Wysłane przez Iza w