24 maja rozpoczął się dla nas wcześnie, ponieważ mieliśmy przed sobą szmat trudnej trasy do przejechania. Planowaliśmy tego dnia pokonać dystans dzielący Kızkalesi od słynnej Alanyi, a jest to prawie 300 km po krętej drodze prowadzącej brzegiem Morza Śródziemnego. Już o godzinie 8 byliśmy na przedmieściach Silifke, gdzie zjedliśmy na śniadanie pożywne zupy z soczewicy oraz z kurczaka. Tak posileni czuliśmy się na siłach stawić czoła wyzwaniu.
Mieliśmy jeszcze jeden powód, żeby się spieszyć: do Alanyi zaprosiła nas Skylar, znana z prowadzenia bloga Tur-Tur współwłaścicielka biura podróży Alanya Online. Pisała do nas, że o godzinie 17 odbędzie się w Alanyi ważna uroczystość - otwarcie siedziby stowarzyszenia polonijnego, którego jest sekretarzem. Szczerze jednak wątpiła, czy ekipa TwS zdoła dotrzeć na czas...
W okolicach Boğsak droga zaczęła robić się kręta i wąska. Najbardziej obawialiśmy się ruchu ciężarowego - w takim terenie trudno się wyprzedza wlokące się pod górę samochody ciężarowe, które mogły poważnie opóźnić realizację naszego planu dnia. Na szczęście było ich tego dnia niewiele. Po dwóch godzinach jazdy minęliśmy zamek Mamure, który stoi tuż przed miasteczkiem Anamur od strony wschodniej i już wkrótce zrobiliśmy sobie postój w nadmorskiej dzielnicy nazywanej İskele.
Anamur znaliśmy dość dobrze, parę lat temu spędziliśmy w nim miłe chwile, mieszkając w namiocie tuż przy plaży. Było to jednak w środku lata - tym razem Anamur wyglądał nieco inaczej, a gwarne w sezonie plażowym uliczki sprawiały senne wrażenie. Pomimo tego pozornego zastoju z radością stwierdziliśmy, że nasza ulubiona restauracja, specjalizująca się w pide, była czynna. Byliśmy jedynymi gośćmi i mogliśmy spokojnie obserwować piekarza przy pracy. Wkrótce na naszym stoliku pojawiły się wyjęte prosto z pieca wypieki oraz kebab Adana, który według Mruka okazał się najlepszym, jaki do tej pory jedliśmy w Turcji.
Spacer po Anamurze został przerwany przez deszcz, który wypłoszył młodszą część ekipy TwS z placu zabaw. Ruszyliśmy w drogę, z której usiłowały nas zepchnąć gwałtowne podmuchy wiatru. Odcinek z Anamuru do okolic Gazipaşa okazał się najtrudniejszą częścią przejazdu, ale i tak około godziny 15 znaleźliśmy się na płaskim terenie, zostawiając na wschodzie kręte wiraże.
Ponieważ czasu mieliśmy sporo, postanowiliśmy nieco powęszyć w okolicach Gazipaşa. Zachęcił nas do tego brązowy kierunkowskaz, zachęcający do zjazdu z trasy przelotowej i poszukania ruin portowego miasta Iotape. Stoją one tuż nad brzegiem morskim, przy drodze biegnącej równolegle do głównej trasy Gazipaşa - Alanya. Podczas gdy Mruk skakał po ruinach w poszukiwaniu dobrego ujęcia, ja próbowałam dodzwonić się do Skylar. Jak się okazało, próby były skazane na porażkę - z żadnego z naszych telefonów nie mogliśmy uzyskać połączenia, pomimo widocznej opcji włączonego roamingu. Być może zbyt długo byliśmy już w Turcji i telefony zostały zablokowane. Na szczęście opcja wysyłania SMS-ów działała poprawnie.
Z drogi do Alanyi odwiódł nas kolejny kierunkowskaz, tym razem wskazujący drogę do ruin miasta Syedra. Są one położone na wysokim wzgórzu, a ostatnie 2 km dojazdu to droga przez mękę dla kierowcy samochodu osobowego. Stanowczo pojazd terenowy lepiej by się tam sprawdził. Natomiast przed samą Syedrą położony jest świetny parking, którego gładka nawierzchnia kontrastuje z wybojami i kamieniami na drodze dojazdowej. Jest tam nawet budka służąca sprzedaży biletów wstępu, ale podczas naszej wizyty nikogo w niej nie było, a piesek pilnujący schodów wiodących do ruin na nasz widok szybko uciekł, najwyraźniej zaskoczony obecnością turystów.
Ruiny Syedra są rozległe, ale niestety położone na terenie niezbyt zachęcającym do dogłębnej eksploracji. Po stromym podejściu pod górę trzeba jeszcze przedzierać się przez zarośla, ale nagrodą są wspaniałe widoki na wybrzeże śródziemnomorskie oraz dobrze zachowane pozostałości wielu budowli, z których największe wrażenie wywarły na nas ruiny ogromnego gimnazjonu.
Czas naglił - za godzinę miały się rozpocząć uroczystości w Alanyi, a my byliśmy 'w lesie', tj. w Syedra. Sprawnie zjechaliśmy do głównej drogi, omijając poznane wcześniej dziury i co większe kamienie. Ruch samochodowy na drodze do Alanyi zagęszczał się z każdym kilometrem. Chwilę później znaleźliśmy się w innym świecie, czyli w okolicach kompleksów hotelowych, które z obu stron przez wiele kilometrów ciągną się od centrum czyli od samej Alanyi. Dziwne to było wrażenie, jeszcze chwilę wcześniej chodziliśmy po ruinach antycznego miasta, do których z rzadka zagląda zbłąkany wędrowiec, a teraz jechaliśmy drogą wysadzaną palmami, wzdłuż której spacerowali mocno roznegliżowani wczasowicze.
Czuliśmy się trochę tak, jak przybysze z innej planety, w naszym zakurzonym samochodzie i brudnych sandałach. Ulice Alanyi wypełniał kolorowy tłum plażowiczów i imprezowiczów, a stroje niektórych pań wywoływały u nas uniesienie brwi ze zdziwienia. Jedno trzeba Alanyi przyznać: sezon wczasowy, pomimo tego, że dopiero kończył się maj, trwał tam w najlepsze. Zaparkowanie samochodu w centrum graniczyło z cudem, ale na szczęście znaleźliśmy niewielki parking podziemny. Szybka zmiana ubioru na firmową koszulkę Turcji w Sandałach i już byliśmy gotowi na spotkanie 'na szczycie'.
Skylar pisała, że odnajdziemy ją pod siedzibą stowarzyszenia polonijnego na tyłach poczty. Pokręciliśmy się chwilkę po okolicy, gdy wtem dobiegły nas wesołe dźwięki polskich melodii ludowych. Tuż za rogiem spora grupka rodaków przyglądała się występom zespołu folklorystycznego ubranego w tradycyjne stroje. To nie Zakopane, to Alanya - a zabawa trwała w najlepsze.
Uroczystość otwarcia siedziby stowarzyszenia Alanya Polonyalılar Kultür ve Dostluk Derneği przebiegała w bardzo miłej atmosferze. Przemówienia były wygłaszane w trzech wersjach językowych: po polsku, angielsku i turecku, co wywołało u nas natłok informacyjny, spowodowany wysłuchaniem trzy razy tych samych informacji. Uroczystość uświetnił swoją obecnością konsul Rzeczypospolitej Polskiej z Ambasady w Ankarze - pan Stanisław Kargul. Odbyło się więc spotkanie trójstronne pomiędzy konsulem, Skylar z Tur-Tur oraz ekipą Turcji w Sandałach.
Po uroczystościach udaliśmy się do hotelu Rose Garden. Hotel ten należy do kategorii 'Apart Hotel' czyli hotelu, w którym gościom udostępniane są apartamenty z kącikami kuchennymi. Nam trafiło się przestronne wnętrze, złożone z sypialni, salonu z kuchnią, łazienki i balkonu. W hotelu jest również restauracja oraz basen, z których nie mieliśmy okazji skorzystać. Po szybkim doprowadzeniu się do cywilizowanego stanu po całym dniu podróży wróciliśmy do centrum Alanyi, żeby w miłym towarzystwie pana konsula z rodziną oraz członków stowarzyszenia polonijnego zjeść uroczystą kolację. Nasze dzieciaki zebrały sporo komplementów za wzorowe zachowanie się przy stole, chociaż podejrzewam, że było to raczej efektem zmęczenia i onieśmielenia całą sytuacją.
Dzień zakończył się dla nas po północy, ale nie poleniuchowaliśmy zbyt długo - następnego ranka wyruszyliśmy w dalszą drogę. Serdecznie dziękuję na łamach TwS Skylar za jej gościnę i zaproszenie do pokazania nam Alanyi. Co prawda nie skorzystaliśmy z tej propozycji, bo miasto już kiedyś zwiedzaliśmy, ale pewnie jeszcze tam wrócimy, aby na własne oczy przekonać się, jak zagospodarowany został teren dawnych seldżuckich stoczni czyli Tersane. Kilka lat temu było to miejsce spotkać okolicznych pijaczków, ale podobno teraz jest tam znacznie lepiej, i nawet pobierane są opłaty za wstęp.
25 maja kontynuowaliśmy podróż w kierunku zachodnim, wzdłuż wybrzeża śródziemnomorskiego. Wyruszyliśmy bez śniadania, ponieważ podana nam w sąsiadującej z hotelem lokancie cena za talerz zupy (7 TL) wywołała u nas salwę śmiechu, a propozycję jej obniżenia uznaliśmy za obrazę... Pierwszy posiłek zjedliśmy w Manavgat, mieście, które uważaliśmy za stosunkowo 'normalne' na tle pobliskich kurortów.
Zanim jednak tam dojechaliśmy, zwiedziliśmy okolice Alarahan - seldżuckiego karawanseraju położonego pod zamkiem, nad potokiem Alara. Zetknęliśmy się tam z bolączką, która miała nam towarzyszyć już do końca wyprawy podczas zwiedzania miejsc atrakcyjnych turystycznie: w przypadku Alara był to niezwykle nachalny właściciel wielbłąda, który usilnie namawiał nas na przejażdżkę i pamiątkowe zdjęcia. Nie chciał się on nas odczepić, dopiero niezbyt uprzejma reakcja naszej córki, która kazała panu się wynosić (po turecku) zadziałała skutecznie.
Z Manavgat pojechaliśmy prosto do Side, w którym spędziliśmy 9 lat temu nasze pierwsze wspólne tureckie wakacje. Mieliśmy stamtąd wspomnienia, które podzielał pan konsul Kargul, opisując swoje wrażenia jako 'koszary': hotel na odludziu, w którym zakaz wnoszenia napojów z zewnątrz był traktowany nadzwyczaj poważnie, z przeszukiwaniem pokoi wczasowiczów od ich nieobecność włącznie. Tamten pobyt był zarazem pierwszym, jak i ostatnim razem, kiedy to ekipa TwS pojechała do Turcji na wycieczkę zorganizowaną...
Tym razem mieliśmy co do Side zupełnie inne zamiary - brakowało nam dobrych zdjęć lokalnych zabytków, dobrze wspominaliśmy też wizytę w tamtejszym muzeum, którą chcieliśmy powtórzyć. Pomimo dawnych doświadczeń zdumiała nas rozległość starożytnego miasta - spacer do centrum Side przypominał wędrówkę po Efezie, z tą różnicą, że w Side pomiędzy zabytkami stoją całkiem nowoczesne hotele i restauracje. Widoczne są również próby przywrócenia antycznym budowlom dawnego wyglądu przy użyciu betonu, co wzbudza w nas mocno mieszane uczucia.
Muzeum w Side (wstęp 10 TL) to świetna placówka: niezbyt duża, a więc nie przytłacza swym ogromem, a jednocześnie posiadająca w swoich zbiorach bardzo ciekawe eksponaty, głównie z samego Side i z jego najbliższych okolic. W ogrodzie muzealnym, wśród kamiennych nagrobków i rzeźb przechadzał się dumny paw, a wyśmienicie zaopatrzony sklepik zachęcił nas do zakupu literatury.
Udało nam się również odwiedzić teatr w Side (wstęp również 10 TL), który podczas naszej poprzedniej wizyty był zamknięty dla turystów. Tym razem skorzystaliśmy z okazji i mogliśmy podziwiać nie tylko wnętrze samej budowli, ale również roztaczające się z górnych rzędów siedzisk widoki na Side.
Spacerkiem dotarliśmy nad morze, gdzie stoją pozostałości świątyni Apollona. To zapewne najczęściej fotografowany zabytek w Side, w którym ciężko zrobić dobre zdjęcie bez turystów w tle. Wstęp był darmowy, ale teren został ogrodzony, a przy wejściu stała świeża budka, przygotowana na pobieranie opłat, zapewne w szczycie sezonu wakacyjnego będzie tam zbierany haracz za możliwość wykonania romantycznej fotki z wczasów.
Z Side pojechaliśmy w kierunku Antalyi, ale tuż przed wjazdem do tej metropolii skręciliśmy do Perge. Wizyta w tym antycznym mieście była jednym z najważniejszych elementów planu Mruka, który chciał przespacerować się tymi samymi ulicami co niegdyś Apoloniusz z Pergi - grecki matematyk i astronom. Jedną z jego wielu zasług dla nauki było nadanie nazw krzywym stożkowym - elipsie, paraboli i hiperboli.
Perge (wstęp 15 TL), dawniej jedno z najbardziej znaczących miast Pamfilii, zwiedzaliśmy w towarzystwie kilku tureckich wycieczek szkolnych. Jest to towarzystwo, które warto omijać z daleka, o czym przekonać się mieliśmy jeszcze kilka razy. Grupy hałaśliwych dzieci zupełnie nie słuchają swoich opiekunów i zdecydowanie przeszkadzają w spokojnym zwiedzaniu i namyśle nad minionymi czasami. Samo Perge gorąco polecam, zwłaszcza wizytę w tamtejszym gimnazjonie oraz nimfeum.
Z Perge pojechaliśmy do centrum Antalyi, a ponieważ zbliżał się wieczór, rozpoczęliśmy poszukiwania miejsca na nocleg. Całe szczęście, że była to niedziela, więc ruch samochodowy był niewielki. Organizacja drogowa Antalyi została przez ostatnich kilka lat mocno przeorganizowana, więc kluczyliśmy jednokierunkowymi uliczkami dążąc w kierunku zabytkowej części miasta czyli Kaleiçi. Podczas kilku z poprzednich wypraw tam właśnie nocowaliśmy. Jednak tym razem nocleg znaleźliśmy nieco dalej, tuż przy parku Karaalioğlu, w pensjonacie Anadolu. Zaletą tego miejsca, oprócz obszernego pokoju z łazienką oraz bezpłatnego parkingu, okazało się być pyszne śniadanie, przygotowywane przez gospodynię pensjonatu i zupełnie nieprzypominające skromnych porcji serwowanych w miejskich hotelach. O zaletach pekmez i tahini oraz jajek smażonych na sucuku (czyli kiełbasie wołowej) mieliśmy się przekonać rano.
Tymczasem, ponieważ wieczór dopiero się rozpoczynał, ruszyliśmy na spacer przez znane nam okolice. Przeszliśmy obok Bramy Hadriana i dotarliśmy do wypróbowanej restauracji, która również teraz nas nie zawiodła. Gdy wracaliśmy do pensjonatu, zaczepił nas właściciel baru, usiłując dowiedzieć się skąd jesteśmy i jak się nazywamy. Do takich ruchów jesteśmy mocno uprzedzeni, ponieważ zazwyczaj następuje po nich próba sprzedania nam czegoś, czego wcale nie chcemy. W tym wypadku jednak okazało się, że głównym celem było poznane naszego syna w celu pokazania go całej rodzinie właściciela. Co więcej, nasz dzielny Staś załatwił nam darmową herbatę i lody, nie tylko dla siebie, ale i dla siostry. Tego się jednak nie spodziewaliśmy w centrum Antalyi, na wschodzie kraju, owszem, zaproszenia i darmowe poczęstunki nas nie dziwiły. Na zachodzie Turcji, w dużej metropolii, nawiedzanej przez miliony turystów, było to dużą i, nie ukrywam, bardzo miłą niespodzianką.
26 maja, posileni wspaniałym śniadaniem, ruszyliśmy wykonać nasz reporterski obowiązek czyli odwiedzić Muzeum Archeologiczne w Antalyi (wstęp 15 TL). Placówka ta, wielokrotnie nagradzana, uważana jest za jedno z najlepszych muzeów w całej Turcji. Zgromadzono w niej ogromną kolekcję znalezisk z okolic Antalyi, w tym z Termessos, Perge i jaskini Karain. Przestronne wnętrza zawierają mnóstwo tematycznych ekspozycji, m. in. sarkofagów, rzeźb oraz dywanów. Jednak, pomimo wszelkich nagromadzonych tam wspaniałości, wyszliśmy po kilku godzinach bardzo zmęczeni. Powodem była głośna obecność wycieczek szkolnych, których nie byli w stanie uciszyć ani uspokoić ich nauczyciele, strażnicy muzealni oraz przewodnicy. Ponadto muzeum wydało nam się po prostu za duże - trudno w skupieniu i uwadze oglądać aż tyle wspaniałości na raz.
Przed południem wyjechaliśmy z Antalyi, a naszym celem były położone niedaleko dwa niezmiernie ważne miejsca. Pierwsze to jaskinia Karain, zamieszkiwana już w paleolicie przez neandertalczyków. Dojazd do jaskini zablokował nam w pewnym momencie ciągnik z sianem, którego kierowca, zamiast przestawić pojazd, usiłował nas nakłonić do objazdu po wybujałej trawie. W końcu dotarliśmy pod wzgórze, w zboczu którego mieści się słynna jaskinia. Stamtąd trzeba było wspiąć się stromymi schodami pod górę, do samego wejścia do jaskini.
Do jaskini Karain można wejść (za 5 TL), ale w jej wnętrzu niewiele widać. Trzeba zdać się na zdobyte wcześniej o jaskini wiadomości i popuścić wodze wyobraźni, aby ujrzeć cienie mieszkających w niej dawniej praprzodków. Jaskinia jest oświetlona, ale czasami lampy niespodziewanie gasną, dodając wizycie tajemniczości, ale również zwiększając prawdopodobieństwo kontuzji.
Z Karain pojechaliśmy, przecinając główną trasę z Antalyi do Fethiye, w kierunku ruin antycznego miasta Termessos. Położone są one na górze Güllük Dağı, w starożytności znanej jako Solymos, na wysokości przeszło 1000 metrów n.p.m. Aby odwiedzić Termessos, należy wjechać na teren Parku Narodowego Güllük Dağ (opłata 5 TL za osobę) i przejechać obok skromnego budynku mieszczącego 'Muzeum Flory i Fauny'. Placówkę tą najlepiej ominąć i jechać dalej bez zaglądania do wnętrza, w którym straszą gości wypchane zwierzęta wyeksponowane w zakurzonych gablotach.
Jadąc dalej, mija się tereny piknikowe, będące popularnym miejscem weekendowego wypoczynku mieszkańców Antalyi, który urządzają tam sobie ogniska i grille - w parku narodowym (!). Dalej droga zaczyna piąć się pod górę, prowadząc ostrymi zakosami na górę Solymos. Od wjazdu na teren parku do ruin Termessos trzeba pokonać około 500 metrów przewyższenia. W końcu dotarliśmy na parking przy wejściu do Termessos. Pilnuje go strażnik, ale wstęp jest wliczony w bilet wjazdu na teren parku narodowego.
Aby dojść z parkingu do centrum antycznego Termessos należy pokonać na piechotę ostatni odcinek szlaku - wchodząc dalszych 125 metrów w górę. Wreszcie dotarliśmy do Termessos i odszukaliśmy najważniejsze budowle tego miasta, w tym - mury miejskie, agorę, cysterny na wodę, buleuterion, kilka świątyń oraz świetnie położony teatr. Teren, na którym znajdują się ruiny, jest rozległy i dość słabo oznakowany. Warto uważnie patrzeć pod nogi oraz zaopatrzyć się przed zwiedzaniem w butelkę wody pitnej.
Około godziny 17 pożegnaliśmy Termessos i wyruszyliśmy dalej. Naszym celem było Fethiye, oddalone od Antalyi o 200 km, jeżeli wybierze się trasę śródlądową przez Korkuteli. Znacznie popularniejsza wśród wędrowców jest wiodąca wybrzeżem morskim droga przez Kemer, Demre i Kalkan, ale jest ona dłuższa o około 100 km. My wybraliśmy trasę krótszą, ostatecznie grzebiąc plany zwiedzania Licji, które do pewnego momentu miały być głównym celem całej naszej tegorocznej wyprawy. Jednak ulegliśmy pokusie wypadu na południowy-wschód kraju i teraz nie zostało nam już wystarczająco dużo czasu na Licję. Przedsmak tego, co na nas czekało w Licji, mieliśmy otrzymać w Fethiye...
Droga śródlądowa okazała się, jak to zwykle w Turcji bywa, świetna i gwarantująca szybki przejazd. Nieco rozrywki dostarczył mi kierowca pewnego Tofaşa Şahina, który sądził, że może nas prześcignąć. Niestety, jego wspaniały pojazd na podjazdach kompletnie tracił moc. Z naszych obserwacji wynika, że to częsta w Turcji przypadłość: wiele, nawet z tych nowszych samochodów, ma tam słabe silniki lub instalację gazową, co zupełnie nie dziwi, gdy popatrzy się na ceny paliw w tym kraju. Lokalni kierowcy nadrabiają te braki na odcinkach 'z górki' lub na terenie znanych sobie dobrze miast, ale na dłuższych trasach i podjazdach jeżdżą powoli i bez rozmachu. Nie wynika to natomiast z ograniczeń przepisami drogowymi, ponieważ rozwijane na drogach prędkości często są znacznie niższe niż obowiązujące limity.
Co do kontroli policyjnych, to z naszego doświadczenia, są one stosunkowo niegroźne. Najczęściej wozy drogówki widać z daleka, a ustawiają się one przy wjazdach do większych miast oraz do popularnych kurortów. Często kontroli towarzyszy zwężenie drogi przy użyciu pachołków, a najczęściej zatrzymywane są pojazdy ciężarowe oraz prawdziwi wariaci drogowi. Podczas naszej wyprawy w 2013 roku parokrotnie policjanci poprosili nas o zatrzymanie się, ale po zajrzeniu do środka samochodu machali ręką i kazali jechać dalej. Uwaga - podczas kontroli warto mieć zapięte pasy, na to policjanci patrzą częściej, niż na dokumenty kierowcy czy samochodu.
Do Fethiye dojechaliśmy wraz z zachodem słońca, które świeciło nam prosto w oczy. Postanowiliśmy poszukać noclegu tuż za centrum miasteczka, w położonej na zboczu wzgórza dzielnicy Karagözler. Według informacji z przewodników znajduje się tam kilka hoteli i pensjonatów, więc mieliśmy nadzieję na ciekawy wybór miejsca noclegowego. Trafiliśmy na pensjonat Ferah, znany również jako Monica's Place, prowadzony przez Turka i jego angielską żonę. Dziwne to było miejsce, z drzwiami wejściowymi zamykanymi na przemyślny zamek elektryczny. Sercem pensjonatu jest wewnętrzny dziedziniec, na którym funkcjonuje bar, podawane są śniadania oraz - w szczycie sezonu turystycznego - posiłki wieczorne nazywane Monica's sexy dinners. Dziedziniec ukryty jest pod bujną roślinnością, wszędzie stoją donice z kwiatami, wiszą rozmaite ozdoby i obrazy malowane przez współwłaścicielkę. Tuż obok stoi nawet basen wielkości większej wanny, a wszędzie snują się miejscowe koty. Całość przyprawiała mnie o zawrót głowy i poczucie zmęczenia przesytem i natłokiem dekoracyjnym.
Ponieważ w pensjonacie nie było o tej prze roku wielu gości, w cenie jednego pokoju otrzymaliśmy dwa, z których ten mniejszy miał pewnie ze 4 metry kwadratowe. Pomimo niewielkich rozmiarów, udało się w nim zmieścić łóżko piętrowe oraz miniaturową łazienkę, wciśniętą wraz z ubikacją do kabiny prysznicowej.
Po odświeżeniu się wyruszyliśmy na poszukiwania kolacji do centrum Fethiye. W końcu, po zajrzeniu do kilku restauracji i przestudiowaniu menu, mieliśmy dość. Doszliśmy do wniosku, że okolice bazaru to w Fethiye 'pułapka na wczasowiczów' z pobliskiej dzielnicy plażowej Çalış. Jeżeli zdecydują się oni na wychynięcie z hoteli serwujących posiłki w systemie All Inclusive, to spragnieni wrażeń i lokalnej kuchni tureckiej trafiają do jednej z widzianych przez nas restauracji. Ceny w nich są mocno zawyżone, a lista dań podawanych - bardzo długa. Doświadczenie nauczyło nas, że szeroki wybór potraw serwowanych w jednym lokalu nie jest dobrą rekomendacją. W Turcji najlepiej można zjeść, jeżeli pójdzie się do specjalisty: od zup jest Çorbacı, od mięsa mielonego - Köfteci, od tureckiej odmiany pizzy - Pideci i tak dalej. Naszą niechęć do restauracji z Fethiye pogłębiła krótka dyskusja z kelnerem, który usiłował nas przekonać, że w jego lokalu podawane są świeże i czyste potrawy, 'nie takie, jak w lokantach, gdzie wszystko jest stare, brudne i można się zatruć'. W tak podsumowanych przez niego lokantach żywiliśmy się wszyscy ze smakiem od miesiąca i nie przytrafiły nam się żadne problemy gastryczne. W końcu złamaliśmy śluby złożone jeszcze w Afyonie i poszliśmy na kolację do Burger Kinga. Tam, w przeciwieństwie do restauracji z bazaru, jedli wyłącznie Turcy...
Najedzeni, ale i mocno rozczarowani Fethiye, poszliśmy spać do naszych pokoików, przypominających nieźle wyposażone cele więzienne. Wydarzenia ostatnich paru godzin przekonały nas, że dłuższe zwiedzanie Licji należy sobie tym razem podarować. Wiem, że wśród naszych Czytelników jest sporo zwolenników tamtych okolic, i może kiedyś do Licji wrócimy, ale Mruk twierdzi, że nie prędko...
27 maja wyjechaliśmy z Fethiye, po bardzo słabym śniadaniu serwowanym w pensjonacie. Wyjeżdżając z miasteczka widzieliśmy w oddali słynne licyjskie grobowce wykute w skale, ale wewnętrzny głos nakazywał nam dalszą jazdę na zachód. Mieliśmy kilka dobrych powodów, aby tego głosu posłuchać. Po pierwsze, naszym celem było Bodrum, w którym spędzał wakacje niejaki Lukroman. Po drugie, mieliśmy po drodze do odwiedzenia kilka miejsc, w tym zatokę Gökova, gdzie mieliśmy nadzieję odnaleźć plażę marzeń. Po trzecie, w zeszłym roku nazbyt szybko wyjechaliśmy z okolic Milasu, pozostawiając sobie do zwiedzenia parę lokalnych atrakcji i nadszedł czas na nadrobienie tych zaległości. Wreszcie, byliśmy już nieco zmęczeni po wielotygodniowej włóczędze i snuliśmy plany kilkudniowego odpoczynku gdzieś nad wodą.
Droga prowadziła nieopodal Dalyan, do którego zajrzeliśmy i... szybko uciekliśmy, spłoszeni naganiaczami, którzy towarzyszyli nam od rogatek miasteczka. Zresztą na wjeździe stoi tablica ostrzegawcza po angielsku, której przekaz głosi, że 'mogą się do was zbliżyć ludzie na rowerach...' Ponadto zniechęciła nas ilość otyłych wczasowiczów z krajów anglosaskich. Według naszych obserwacji jest to grupa najmniej skłonna do wychylania nosa z hotelu. O ile napotykaliśmy na naszym szlaku pilnie zwiedzających Francuzów, Japończyków i Rosjan (!), uzbrojonych w przewodniki i broszury, to Anglików widywaliśmy jedynie w restauracjach i nad basenami.
Jadąc dalej zliczyliśmy aż trzy kierunkowskazy do zabytkowego Kaunos, z których każdy wskazywał na inny kierunek jazdy. Nie podjęliśmy jednak tego wyzwania, natomiast zjechaliśmy z trasy do miasteczka Akyaka, położonego nad wspominaną już wcześniej zatoką Gökova. Zjedliśmy tam niezły menemen i zaopatrzyliśmy się w zapas napojów na dalszą drogę, która prowadziła nas samym wybrzeżem. Szukaliśmy plaży marzeń, która musiała przecież tam na nas czekać. Minęliśmy zaśmiecony teren kempingowy oraz zatoczkę, przy której znajdowała się restauracja, ale to ciągle nie było to.
Widoki na trasie były przepiękne, a woda błyszczała kusząco wśród lasów piniowych. Zatrzymaliśmy się przy drodze w miejscu, gdzie spotkaliśmy samotnego wędkarza, ale zejście do wody było dla nas zbyt strome.
Kierowaliśmy się na Akbük, która to nazwa kołatała mi się w głowie. W końcu - dotarliśmy na miejsce. Plaża Akbük położona jest w miejscu, gdzie duży półwysep osłania zatokę od otwartego morza. Wjazd do Akbük był płatny (5 TL od osoby), ale wreszcie znaleźliśmy wymarzone miejsce. Plaża była kamienista i ocieniona drzewami, a woda - czysta i przejrzysta, chociaż dość zimna. Spędziliśmy w Akbük godzinę, nurkując i podziwiając życie podwodne. Odświeżeni mogliśmy jechać dalej z poczuciem spełnienia i pełnego relaksu.
Z Akbük przejechaliśmy bocznymi dróżkami przez Ören, w którym zauważyliśmy skromne ruiny, a następnie dotarliśmy w okolice elektrowni Yeniköy, gdzie powitały nas tablice informacyjne z logo polskiej firmy Rafako. Jest ona odpowiedzialna za modernizację dwóch kotłów w tej elektrowni. Wycieczka nabrała posmaku industrialnego, a za chwilę podziwialiśmy kopalnię odkrywkową węgla brunatnego. Fotografowałam ten mocno zniszczony krajobraz, a jednocześnie wspominałam mojego tatę, który w 1986 roku prowadził w Yeniköy pomiary regulacyjne kotła. To jego zdjęcia z tamtych okolic skłoniły nas do poszukiwań plaży idealnej...
Czas jechać dalej, do miasta Milas, a właściwie nieco bliżej. Stoi tam zamek Beçin, wzniesiony z pozostałości antycznych budowli w XIII wieku n.e. przez lokalną dynastię Menteşe. Zamek góruje nad całą okolicą i rozciągają się z niego ładne widoki, ale zaskoczyły mnie stojące na terenie twierdzy całkiem współczesne budynki gospodarskie. W bezpośrednim sąsiedztwie zamku warto zająć się poszukiwaniami kilku zabytkowych budowli, które są stopniowo poddawane renowacji. Wśród nich znajduje się medresa, łaźnie, karawanseraj i meczet.
Zjechaliśmy ze wzgórza zamkowego i ruszyliśmy w kierunku Bodrum. Podczas tankowania samochodu zaskoczyła nas propozycja darmowego umycia pojazdu oraz zaproszenie na herbatę - rzeczy codzienne na wschodzie Turcji, ale na zachodzie kraju, zwłaszcza w okolicy znanego kurortu nie spodziewaliśmy się tak miłego przyjęcia. Pozostała kwestia znalezienia hotelu: najpierw rozważaliśmy wybór miejscowości Güvercinlik, w której spędzaliśmy czas na kempingu 8 lat temu, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się zaryzykować i poszukać hotelu w samym centrum Bodrum.
Okazało się, że wjazd do Bodrum oraz nawigacja po nim nie były trudne. Szybko i sprawnie dotarliśmy na ulicę Artemidy, od której odchodzi boczna uliczka Fabryczna. Przy niej stoi hotel Atrium, w którym zatrzymaliśmy się na dwa noclegi. Pomimo centralnego położenia, nieopodal głównego deptaku miasta, hotel ten okazał się oazą spokoju. Niskie zabudowania hotelowe stały wokół dwóch dziedzińców - na pierwszym znajdował się basen i restauracja, a na drugim rosły drzewka i krzewy. W cenie noclegu wliczone były dwa posiłki, a dodatkowym atutem hotelu był własny parking. Oczywiście, nie ma róży bez kolców: portier, który wskazał nam nasz apartament nie kwapił się do pomocy przy niesieniu bagaży, natomiast dość natarczywie oczekiwał napiwku za swój wątły wysiłek.
Resztę dnia spędziliśmy, w oczekiwaniu na kolację, mocząc się w basenie. Wieczorny posiłek w formie bufetu okazał się całkiem smaczny, chociaż oprócz dań na ciepło i sałatek znaczną część proponowanych dań stanowiły trudne do identyfikacji warzywa utopione w gęstych sosach oraz ziemniaki na zimno w kilku postaciach. Niestety, za wszelkie napoje, nawet wodę, trzeba było zapłacić dodatkowo. Następnego dnia czekało na nas Bodrum i jego wspaniały zamek, kryjący Muzeum Archeologii Podwodnej.